Święto powszedniości
Padający na ziemię
Latawiec
Traci duszę.
Kubanta (1881-1924)

Wykonuję swe prace artystyczne w wielu różnych technikach plastycznych, czuję się jednak grafikiem. Z upływem lat technika linorytu stała się dla mnie szczególnym zatrudnieniem, czymś w rodzaju medium, dzięki któremu komponuję myśli w różne struktury, znaki i obrazy. Od wczesnej młodości nie rozstawałem się z dłutkiem, nawet podczas lekcji w szkole średniej (miejsce w mojej ławce było rozpoznawalne, bo pozostawały tam ścinki linoleum). I tak jest do dziś. To zajęcie zdeterminowało mój sposób myślenia. Upływ czasu odczytuję poprzez zrealizowane linoryty. Często wydaje mi się, jakbym rylcem manipulował w swej głowie. Żłobię, czyli ?zapisuję? myśli w ten sposób już prawie pięćdziesiąt lat, dążąc do symbiozy między treścią i formą. Wycinane struktury są kardiogramami mojej codzienności. Tak odnajduję się w czarno-białym świecie organicznych materii, drgających linii i kropek prowadząc drugie ukryte życie. To jest moje autonomiczne królestwo czyli błogosławione odosobnienie. Ale czy można istnieć i rozwijać się tylko we własnym wnętrzu? Twórczość ze swej natury, przynajmniej dla mnie, jest zgłębianiem samotności, a jednocześnie wymaga dialogu z innymi. Dopiero połączenie tych odrębnych dążności może wywołać ożywcze tchnienie. Takie są realia promieniowania wzajemności.

Już po raz trzydziesty zapraszam w dniu 24 października na wystawę swoich linorytów. Moje urodzinowe wernisaże, które zawsze realizuję w Galerii Autorskiej, mają dla mnie wyjątkowy charakter. Cykliczność tych ekspozycji traktuję jak stawianie kroków w czasie, który mam do dyspozycji. Pozostawiane ślady są streszczeniem bytowania, czyli analizą świadomości, to moja zakodowana pamięć. Każda kolejna odsłona prac jest prezentacją nowych stron i rozdziałów tego linorytniczego dziennika. Od trzech dekad, w tym dniu, pokazuję całoroczny plon zobrazowanych przemyśleń. Towarzyszy temu niezaspokojone pragnienie, bo wciąż chcę ?utrwalić? i ?zobaczyć? coś więcej, by wychylić się i przejść w nieznane. Przy tej okazji piszę komentarz ? didaskalia rytownika, coś w rodzaju programowo-ideowej notatki ? ot kilka zdań donosu o sobie. Urodzinowa wystawa staje się w ten sposób prywatnym raportem o ekologii ducha. Regularnie przygotowywane ekspozycje kształtują moją optykę oglądu świata i są również rodzajem autodydaktyki. Ta poetycka kronika nie jest dokumentacją codzienności, jest raczej syntezą stanów, które pragnę zapamiętać.

Prowadząc dłutko zmagam się z sobą, wciąż ucząc się cierpliwości. Bycie rytownikiem ma coś z osobliwej terapii, którą sam sobie dozuję. To zajęcie chroni przed wieloma niebezpiecznymi wirusami czyhającymi we współczesnej kulturze. Żyję w rzeczywistości, którą coraz trudniej mi zrozumieć, więc linoryty stają się dla mnie segmentami parawanu ochronnego, strzegącego stałych wartości. W nich zakotwiczona jest moja niespieszność wobec tak zwanego ?postępu?.

Ten skromny przekaz powtarzany w formie kolejnych urodzinowych ekspozycji określa puls mojej aktywności. Systematycznie realizowana prezentacja stanowi aneks do rzeczywistości. W konsekwencji osobista refleksja o przemijaniu staje się przejściem na zewnątrz ? ku spotkaniu. Otwarcie wystawy to świadomy akt konfesyjności, dokonujący się wobec widzów. W jakimś sensie, to dzień, który się nie kończy, to spotkanie trwające już trzydzieści lat, rozwija się jak stan rezonansu, który wciąż mnie mobilizuje. Październikowe wernisaże są moim ?biletem? uprawniającym do przekroczenia progu kolejnego roku. W tym działaniu przeżywam odrębność, jako miarę własnej świadomości. Przekroczyć jakieś kategorie myślenia oznacza wymknięcie się chwilowemu schematowi, dojście do nowych rozpoznań. Nabiera to sensu, jeżeli można swobodnie przejść od drążenia do zwiewności, gdy wędrujące myśli znajdują swój grunt i stają się jak pole uprawne. Każdy przeżywa indywidualnie czas od zasiania nasion do pojawienia się rozkołysanych na wietrze roślin. Ideę tego trwającego 30 lat spotkania postrzegam jako święto powszedniości, w którym słowa i obrazy mogą we mnie ?rosnąć?. Przestrzeń skonstruowana z linorytów jest moim rezerwatem myśli, w nim pielęgnuję swój czas. Czy w tym ogrodzie przecinające się ścieżki ułożone z ?filozofujących grafik?, mogą służyć komunikacji? Ufam, że tak. Wierzę w bezpretensjonalną zażyłość, która wyzwala prostotę i głębię. Od połowy lat 80. ubiegłego stulecia spotykam w tym cyklicznym dniu wernisażu znane mi twarze. Otoczony przez przyjaciół odczuwam bliskość ich wrażeń i zamyśleń. Stąd jestem przekonany, że wizerunek miejsca i jego charakter współtworzą ludzie. Dzięki nim wiem, że jestem grafikiem, czyli robię to, co powinienem ? kontynuuję ?pisanie? swojej obecności.
Jacek Soliński

PISAĆ

Od razu zastrzegam się, że w kwestii grafiki jestem osobą niekompetentną, a w dodatku stronniczą. Jest tak, mimo że studia ukończyłem właśnie ze specjalnością ?grafika artystyczna?, jakkolwiek tabliczki na drzwiach akademickich pracowni mówiły ?grafika-warsztatowa?. Możliwe, że był to kaprys profesora zwyczajnego, Aleksandra Raka, należącego do tak zwanej ?starej szkoły? i bardziej mu chodziło o ?warsztatową? niż ?artystyczną?. Ale to dawne dzieje. W międzyczasie zobaczyłem tysiące prac graficznych, stosy litografii Picassa, Chagalla, Miro i Salvadora Dali, na które nikt nie zwracał uwagi w galeriach Paryża czy Mediolanu. I stosunkowo wcześnie (a właściwie już w czasie studiów) dopadło mnie to pytanie: ?skąd ta potrzeba, by obraz istniał w kilku, kilkudziesięciu, kilkuset egzemplarzach?? Czy chodzi o to, by równomiernie i sprawiedliwie zaspokoić potrzeby wielu? Żeby zwiększyć prawdopodobieństwo ocalenia dzieła w wielkim historycznym młynie entropii? Lub czerpać swoistą przyjemność związaną z powielaniem? I jeszcze inne pytania, na które nie znajduję zaspokajającej odpowiedzi. Podchodzę więc do obrazów graficznych kręcąc nosem, szukając dziury w całym, właściwie z rezerwą.

Na przestrzeni lat Jacek Soliński, chyba w odruchu przyjaźni i zaufania, dbał o to bym był na bieżąco zorientowany w jego twórczości graficznej. Prawdopodobnie posiadam kompletną kolekcję linorytów, jakie zaprojektował i wykonał na przestrzeni 1984-2013. Jest tego mnóstwo, więc trzymam to w różnych miejscach i trudno policzyć. Ale z wykazu prac, jaki sporządził ich twórca (chyba ?wybranych?, bo widzę przecież, że niekompletnego) wynika, że między rokiem 1986 a rokiem bieżącym powstało tych prac 228.

Mniejsza o uderzający rozwój maestrii, jaki się dokonał w tym czasie. Jacek Soliński stał się mistrzem pewnego rodzaju kształtowania, a mimo to przez cały czas podnosi sobie próg trudności i aż strach pomyśleć, do czego dojdzie. Skoro jednak warsztatowej przyzwoitości staje się więcej niż zadość, spróbuję spojrzeć na jego wyrazową istotę rzeczy.

Widzę ją teraz w płaszczyznach dialektycznych; w układzie dwoistym odmiennych rzeczywistości, między którymi niegdyś istniało wymowne napięcie i niezgoda, a które w rezultacie pilnie prowadzonego procesu znalazły się w stanie harmonii; zgodnej wzajemności. Niegdyś ornamenty, bordiury, nierozpoznane znaki i symbole, wyraźnie walczyły z bardziej realistycznymi desygnatami postaci, zwierząt, przedmiotów. Jakkolwiek jedne i drugie były graficznie opracowane z jednakową czułością, to czuło się wyraźnie, jak się wzajemnie nie cierpią.

Z czasem wzrosło zainteresowanie artysty tak zwanymi rastrami. Niegdyś, w czasach przedfotograficznych, a nawet jeszcze później (do dziś?), były one techniczną koniecznością, dla zwiększenia wiarygodności obrazu. Oczywiście daremną, bo to tylko konwencja. Soliński użył rastru jako tła, które czasami ogarnia całość obrazu, zatapia go w sobie, pochłaniając aktorów i rekwizyty. Stosuje przy tym szereg zabiegów graficznych, pozwalających mu na bogate efekty, na przykład efekt przeźroczystości. Ma to swoją filozoficzną wymowę, której tu jednak, podobnie jak sam artysta, nie chcę zamykać w jednoznacznej formule.

Aktorem tych przedstawień najczęściej jest sam Jacek. Widzimy go w trakcie tajemniczych czynów: rozdzierania zasłony, rozważania geometrycznych uwikłań, odbywania wyzywających transcendencji. Wnosi to atmosferę pewnej inscenizacji, w sensie monodramu, jednostki wobec napierających żywiołów. Dodatkowej zagadkowości dodają temu tytuły, same sobą budzące niepokój o jasność przekazu. Widzimy postać w koronie cierniowej, w łodzi, która jest równocześnie altaną obsiadłą przez ptaki. Dlaczego wszystko to zamyka tytuł: Za chwilę nastanie świt? Jaką trafić na spójność tytułu z tym co widzimy? Niewątpliwie, w tym miejscu odsłaniają się literackie koligacje grafiki Jacka Solińskiego. Mógłby je przecież pisać. I chyba właściwie to robi. Słowo ?grafika? pochodzi od greckiego ???????? ? ?rysować?. Ale też i ?pisać?.

Henryk Waniek
(BIK X 2015)