W wielu miejscach naszego kraju ludzie potrafili się zorganizować w celu zebranie podpisów w liczbie wymaganej w danej miejscowości do przeprowadzenia referendum w sprawie odwołania aktualnie sprawującego władzę prezydenta, burmistrza czy też wójta. Ale nie w Bydgoszczy, chociaż wydawałoby się, że po decyzjach w sprawie ZACHEM-u czy S5 polityk Platformy Obywatelskiej powinien zostać z ratusza wywieziony na taczce.

Bruski sprawiał w trakcie kampanii wyborczej wrażenie sympatycznego równiachy. Były marynarz nie przemawiał tak płynnie jak Dombrowicz, ale może między innymi z tego również powodu stanowił miłą odmianę dla demonstrującego swoją wyższość poprzednika. Szybko się jednak okazało, że Bruskiego stać jedynie na usunięcie napisu ?Stadion miejski?, na usunięcie prezesa Drzewieckiego był za krótki. Bydgoszczy niczym przez minione lata się nie przysłużył. Jeśli przyjmował dowody uznania, to tak naprawdę nie za swoje, ale za osiągnięcia poprzedniej ekipy ratuszowej.

Dlaczego więc nie odwołano go ze stanowiska prezydenta? Myślę, że z tego prostego powodu, iż na terenie Bydgoszczy nie istnieje żadna organizacja ani ugrupowanie polityczne, które byłoby w stanie zebrać blisko 30 tys. podpisów. Nie udała się przecież ta sztuka, kiedy chodziło o zlikwidowanie straży miejskiej, chociaż większość bydgoszczan uważa, że strażnicy zajmują się wyłącznie zakładaniem blokad na koła i dlatego nie są miastu potrzebni.

Żeby zebrać stosowną liczbę podpisów, nie wystarczy mieć racji. To duże przedsięwzięcie organizacyjne. Potrzebni są ludzie gotowi na poświęcenie swojego wolnego czasu na żmudną pracę. Potrzebne są struktury w mieście. Takiego zadania nie udźwignęłaby z pewnością Metropolia Bydgoska, skupiająca grupkę osób, zdolnych do przygotowania konferencji prasowej czy napisania mądrego listu, ale nie do przeprowadzenia takiej akcji.

Przez jakiś czas przypuszczałem, że celem działalności grupy, która się nazwała ?My Bydgoszczanie? jest usunięcie Bruskiego ze stanowiska. Ale po kilku tygodniach aktywności przestała dawać oznaki życia. Zresztą wątpliwe, by tacy ludzie jak Mariusz Krupa czy Mariusz Andryszak mieli talent do organizacji zbiórki podpisów.

Na bydgoskie partie też nie można liczyć. Towarzystwo to dosyć ospałe, w każdym ugrupowaniu jest zaledwie kilka aktywnych osób. Niewątpliwie można by liczyć na mobilizację, gdyby było kim zastąpić Bruskiego, ale żadne ugrupowanie nie może się poszczycić kandydatem na prezydenta Bydgoszczy z szansami na sukces wyborczy.

Prawo i Sprawiedliwość nie zechce się pewnie ośmieszać, wystawiając po raz kolejny Kosmę Złotowskiego. Może spróbuje tym razem z Markiem Gralikiem, ale on ma taką niesamowitą zdolność aktywizowania, że nawet najżyczliwsi mu ludzie z największym trudem pokonują ziewanie, kiedy przebywają w jego towarzystwie dłużej niż pięć minut. Podobno bezrobotny jest obecnie Piotr Król, ale nie powinna kandydować na prezydenta Bydgoszczy osoba mieszkająca w Pruszczu.

Pozostaje SLD, które ma bardzo prężnie działającą młodzieżówkę. Jednak również nie ma kandydata na prezydenta. Chyba że by się zgodził wystartować Janusz Zemke. Moim zdaniem, wygrałby już w pierwszej turze. Jemu jest jednak dobrze w parlamencie europejskim. Jan Szopiński nie wchodzi w rachubę jako kandydat z szansami na sukces. Zresztą sam sobie zaszkodził, zostając zastępcą Bruskiego. Jakąś cenę za to w wyborach na pewno SLD zapłaci.

Z mojej krótkiej analizy wynika, że w Bydgoszczy nie doszło do referendum, bo niemożliwe było zebranie odpowiedniej liczby podpisów. Wynika także, że jest niewykluczone, iż mimo rozczarowania jego rządami, przyszłoroczne wybory wygra ponownie Rafał Bruski, gdyż nie pojawi się żaden groźny kontrkandydat.