– Powinniśmy zamienić się miejscami. To Pan powinien siedzieć pod światło, a nie ja, bo to Pan ma zostać przesłuchany.
- Okryje mnie przynajmniej cień tajemniczości.
– Żadnej tajemniczości! Chodzi o to, żeby przybliżyć Pana sylwetkę bydgoszczanom. Kiedy dowiedziałam się, że to właśnie zaproponowane przez Pana dokończenie powieści Zajdla zostało uznane za najbliższe duchowi i stylistyce pierwowzoru, doszłam do wniosku, że jest w naszym mieście autor utworów science-fiction, o którego istnieniu nie miałam dotąd pojęcia. Lektura Pana życiorysu uświadomiła mi jednak, że mam do czynienia z naukowcem, nie z pisarzem.
- Nie jestem pisarzem, ale może nim zostanę. Na razie sprawdzam, czy mam szanse. Znajomy doradził, żebym wysyłał swoje utwory na konkursy, więc od roku wysyłam i to z dobrym skutkiem. Dwa opowiadania trafiły do antologii, inne zdobyły wyróżnienia. Nie miałem wcześniej świadomości, że taka ogromna liczba ludzi startuje w konkursach literackich. Przychodzi po kilkaset prac i jeśli moja w tej masie zostaje dostrzeżona, to jest powód do satysfakcji. Wziąłem też udział w konkursie FUTURONAUTA dla pracowników naukowych oraz studentów i zdobyłem nagrodę rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego za tekst traktujący o rozwoju nauki (?Roślina jako twórca kultury?). To też była dobra wprawka science-fiction.
– Porozmawiajmy więc o nauce. Tematem Pana pracy, i magisterskiej, i doktorskiej, był Tyrmand. Dlaczego właśnie on?
- Taka młodzieńcza fascynacja. Dobrze pisać o czymś, o czym pisanie sprawia przyjemność. Można wielokrotnie wracać do książek, które się lubi. A po lekturze tego, co o Tyrmandzie napisano, doszedłem do wniosku, że mogę tu jeszcze coś dodać.
– Na pewno przeczytał Pan wszystko, co Tyrmand napisał i co o nim napisano. Niewątpliwie był człowiekiem budzącym kontrowersje, krytykował ustrój, a jednocześnie nie najgorzej mu się w nim żyło.
- Jego nie traktowano wówczas całkiem poważnie. On sam kreował się na kolorowego ptaka w szarzyźnie PRL-u ? nie na wielkiego opozycjonistę, co nie zmienia faktu, iż taka postawa wymagała jednak cywilnej odwagi. Nazwałem Tyrmanda Stańczykiem stalinizmu. Dla niego absurdem było, że niektórzy uważali, iż on na wolności to dowód na liberalizm systemu. W ?Dzienniku 1954? notował: Prawnie i politycznie, zgodnie z normami europejskiej cywilizacji, jestem wzorowym obywatelem. Nie należę do zabronionych organizacji, nie żywię intencji czynnego oporu wobec formalnych więzów społecznych, nie zwalczam aktywnie rządu, nie prowadzę innych nielegalnych działalności, płacę podatki, nie noszę fałszywego nazwiska, nie działam na niczyja szkodę, jestem administracyjnie zameldowany, papiery mam w porządku. Jeśli więc pytamy, dlaczego Tyrmand mógł napisać ?Złego?, to powinniśmy zapytać, a dlaczego nie?
– A jednak wydanie powieści ?Zły? było ważnym wydarzeniem, gdyż stanowiło odstępstwo od obowiązującego schematu pisania.
- Największy problem mieli z nią krytycy, bo jak omówić coś, co nie jest socrealistyczne, a mimo to się ukazało. Część z nich w ogóle powieści nie ruszyła, bo to literatura rozrywkowa, a socrealizm, nawet schyłkowy, nie znał pojęcia rozrywki. Inni próbowali czegoś, co nazwałem ratowaniem ?Złego? dla socrealizmu. Pisali, że to ważna książka o chuliganach, że jest kamieniem celnie ciśniętym w zabagnienia życia społecznego. Szukali tam też ?człowieka socjalistycznego?. To oczywiście taka rytualna żonglerka słowami. Chodziło im tylko o to, żeby pokazać, dlaczego taka książka trafiła na rynek.
– W swojej pracy magisterskiej zderzył Pan powieść Tyrmanda z ówczesną szarzyzną, czyli socrealizmem.
- Właśnie, lecz nie z rzeczywistością lat 50., lecz z tekstami socrealistycznymi ? to ważna różnica.
– Musi Pan jednak przyznać, że utalentowani prozaicy, tacy jak Konwicki czy Brandys, nawet w tej konwencji potrafili napisać dobre powieści, dobre oczywiście na tle tych rozlicznych produkcyjniaków, które dzisiaj wzbudzać mogą jedynie śmiech albo politowanie. Czytając ?Władzę? czy ?Obywateli?, zrozumiałam, jak groźnym narzędziem mogło być pióro w rękach zdolnego pisarza, użyte w służbie tej obłędnej ideologii. W zestawieniu z taśmową produkcją socrealistyczną to były dobrze skonstruowane, normalne powieści.
- Dobrze skonstruowane, lecz wciąż w ramach obowiązującego schematu. ?Obywatele? Brandysa, monumentalna powieść, to miało być socrealistyczne arcydzieło, ale autor, przytomnie, nie zgodził się nigdy na wznowienie. Jeśli chodzi o ?Władzę? Konwickiego to sama powieść napisana jest nieźle, ale spointowana w sposób jawnie agitacyjny. Utworem, który wyszedł poza socrealizm, była powieść Kazimierza Koźniewskiego ?Piątka z ulicy Barskiej?, nie tak mocno obciążona ideologią, dało się ją czytać jako powieść dla młodzieży. Inne rzeczy są dzisiaj atrakcyjne tylko dla historyka literatury. Socrealizm bowiem był kaleki w swej istocie, nawet ludzie z wielkim talentem nic nie mogli zdziałać w ramach tej metody twórczej.
– Czego chciał Pan dowieść w swojej pracy?
- Wykazałem, że Tyrmand wywiódł cenzurę w pole. Wykorzystał w ?Złym? pewne schematy z powieści produkcyjnej, odwracając wartościowania. Powiedział bardzo dużo, pozornie nie mówiąc niczego. Pisząc książkę sensacyjną, pokazał dużo bardziej ponury obraz PRL-u niż się cenzurze wydawało, bo skreśliła trzydzieści stron bodajże, a powieść liczy ponad 600. Proszę zauważyć, kto rządzi Warszawą w ?Złym?. Tam nie ma legalnej władzy, tam jest tylko mityczny obywatel Kudłaty, a tak naprawdę bezwzględny Filip Merynos i jego gang. Jest to sygnał, że rządzą przestępcy, przestępcy mogą wszystko, przestępcy są wszędzie, a zamiana władzy to sukcesja innych przestępców.
– Ciśnie mi się na usta, że, uwzględniając różnice, tak zostało do dziś, ale nie będę kontynuować tego wątku, bo nie rozmawiamy o polityce. Temat Pana pracy doktorskiej – ?Tyrmand karnawałowy? – mówi każdemu, kto otarł się o teorię literatury, o fascynacji Bachtinem.
- Tak, niestety w krótkiej rozmowie nie ma możliwości zapoznania czytelników z teorią karnawalizacji, stworzoną przez uczonego. W swej pracy bowiem chciałem pokazać, że Tyrmand karnawalizuje ustrój, w którym przyszło mu żyć. Karnawalizuje, to znaczy przetwarza zgodnie z zasadami średniowiecznego karnawału.
– Mnie się wydaje, że Bachtin to ktoś więcej niż teoretyk literatury, to niemal filozof. Aż trudno uwierzyć, że był naukowcem radzieckim. Przecież jego teorie nie mogły się w ZSRR podobać.
- Zapłacił za to pewną cenę. Na Zachodzie był sławny, ceniony, cytowany. Jeśli żyłby za “żelazną kurtyną” byłby zapewne człowiekiem bogatym. A w latach 70. odwiedzający go Zbigniew Podgórzec zobaczył starego człowieka bez nogi, który w malutkim mieszkanku próbował jeszcze pisać, pracować. Jeśli coś udało mu się od władz uzyskać, to przede wszystkim za sprawą starań przyjaciół i uczniów. Nie można powiedzieć, by ten wybitny uczony miał łatwe życie w ZSRR.
– Czy żyjemy obecnie w czasach orwellowskich?
- Trudne pytanie. Chodzi Pani o Polskę, czy o świat?
– Polskę sobie darujmy, bo jeżeli Pan powie, że Ministerstwo Miłości mamy teraz w czystej postaci, to w żadnej państwowej firmie Pan posady nie znajdzie.
- Nie jestem komentatorem politycznym. Mam ten luksus, że pracując tam, gdzie pracuję, mogę uciec od tego typu problemów. Co do czasów orwellowskich, to technika umożliwia obecnie wiele rzeczy.
– Możliwości indoktrynacyjne są znacznie większe niż były kiedykolwiek.
- Ale mamy też znacznie większe niż kiedykolwiek możliwości weryfikacyjne. Problemem nie jest indoktrynacja, ale to, że ludzi przestało interesować dochodzenie do prawdy. A przecież prawda jest dostępna, wiedza jest dostępna. Nigdy wcześniej wiadomości na dowolny temat nie były pod ręką, jak dziś. Niestety większość ludzi nie chce sprawdzać prawdziwości otrzymywanych informacji. Ale dostęp do pełnej wiedzy istnieje i w tym sensie nie żyjemy w czasach orwellowskich. Inny problem dotyczy tego, że nawet jeśli współczesny odbiorca ma w ręku wszystkie informacje, to nie potrafi ich ułożyć w porządku logicznym, wyciągnąć wniosków.
– Dlaczego nie potrafi? Szkoła jest winna?
- Szkoła, czy raczej cały system edukacji. Wydaje mi się jednak, że przede wszystkim brakuje osobistej chęci docierania do prawdy, szkoda czasu na wysiłek.
– Wykłada Pan na kulturoznawstwie w Wyższej Szkole Gospodarki. Co będzie dalej, habilitacja czy pisanie powieści? Czy jedno nie wyklucza drugiego?
- Myślę, że nie, ale teraz muszę dokończyć, właściwie napisać Zajdla. Chociaż inną powieść mam już skończoną.
– Kiedy będzie wydana?
- Wysłałem ją na konkurs ?Literacki debiut roku? i zajęła trzecie miejsce (wpłynęło ponad 300 powieści). W tej chwili toczę rozmowy z wydawnictwem.
– Jakim Bydgoszcz jest miejscem do pracy twórczej i naukowej?
- Dobrym, jak każde inne. W końcu i tak tworzy się w samotności. Chociaż jeśli chodzi o osobisty rozwój, to wiele zawdzięczam uczelni. Byłem seminarzystą, a następnie doktorantem profesora Wojciecha Tomasika. Współpraca ta pokazała mi, jak fascynująca może być nauka. Wspominam ją jako bardzo twórczy intelektualnie okres w moim życiu.
– A jakim Bydgoszcz jest miejscem do mieszkania?
- Bardzo dobrym miejscem, bo mając wszystkie zalety dużego miasta, nie ma wielu jego wad.
– To znaczy?
- Jest stosunkowo mało korków, przynajmniej na trasach, którymi najczęściej się poruszam. Mamy wszędzie blisko. 20 minut i pływamy w jeziorze, 15 minut i jeździmy na nartach. Poza tym posiada urokliwe miejsca, gdzie można pospacerować i posiedzieć, jak Wyspa Młyńska, Myślęcinek, piękny park przy śluzach. Jeśli człowiek szuka spokoju, to może go tutaj znaleźć.
– Gdzie Pan się urodził?
- W Bydgoszczy.
– A rodzice?
- Też w Bydgoszczy.
– A dziadkowie?
- Pochodzą z Bydgoszczy, Warszawy i Częstochowy.
– Jak się poznali?
- Nie wiem. Zresztą znałem tylko jedną babcię i to też krótko.
– Mógłby Pan wymyślić jakąś romantyczną historię. Dla wprawy. Przecież pisze Pan kolejną powieść. Czego będzie dotyczyć?
- Tego na razie nie zdradzę.
– Od samego początku naszej rozmowy wiem, że lubi Pan aurę tajemniczości.