(?) Człowiek jest tu przedstawiony w całym swoim cielesnym pięknie i sile, ale jednocześnie z pewnym piętnem dramatyzmu sygnalizowanym zarówno gestyką, jak i usytuowaniem w przestrzeni zamkniętej, klaustrofobicznej, opresyjnej. Jan pokazuje człowieka jako istotę pełną godności, czynną, podejmującą trud współżycia ze światem. Jest w tych postaciach pewna pierwotna czystość i prostota, coś, co łączy je zdecydowanie bardziej z surową prawdą natury niż z iluzorycznym urokiem cywilizacji. (?)
Piotr Siemaszko
Bez słów
To było tak dawno, że wiele szczegółów zdążyło mi się ulotnić z pamięci. Ale te zasadnicze pozostały i właściwie po dziś dzień są aktualne. Pierwsze wrażenie po obejrzeniu obrazów Jana Kaji to był podziw dla jego troski o métier, solidną pracę malarską, jakże różną od wszechobecnej wtedy bylejakości i od gadania o ?końcu malarstwa?. Ta troska jest stałym punktem twórczego programu Kaji, oznaczającym, że artysta pragnie ? na ile to możliwe ? oszczędzić odbiorcy zbędnego trudu z identyfikacją przedmiotów-znaków.
Ale forma, jaką się posłużył/posługuje, wydała mi się nieporównywalna ze wszystkim, co można było zobaczyć w ówczesnych salach wystawowych oraz w albumach z reprodukcjami malarstwa krajowego i światowego. Od razu było oczywistym, że takich obrazów nie malował nikt inny; że ich język jest niepodważalnym, osobistym wyróżnikiem twórcy. Patrząc powierzchownie, na siłę można było kojarzyć pewne ich właściwości z nadrealizmem, czy twórczością tych kilkudziesięciu artystów, którym nie wystarcza surowy ?realizm?. Ale to tylko w tym sensie, że te obrazy wyraźnie coś komunikowały.
Merytoryczna strona medalu, czyli przesłanie zawarte w obrazach, również była naznaczona indywidualnością autora, choć wyznam, że stanowiła dla mnie problem nieco kłopotliwy. Ich aż nadto prywatny hermetyzm stawiał mnie przed pytaniami, które nie dały się zbyć łatwą odpowiedzią. Z jednej strony, pewnego rodzaju stylizacjami i rysunkowym schematem wpisywały się w idiom groteski. Z kolei sytuacje i tematy sugerowały jakąś teatralność, bo Kaja zdawał się przypisywać duże znaczenie gestom, wyrazom twarzy i pozom przedstawianych postaci. Do tej malowanej pantomimy artysta hojnie dodawał rekwizyty, mające jak gdyby podnieść sens symboliczny przesłania. Ikonografia zdawała się być aluzyjna wobec nieznanych mi kontekstów; sugestywna, lecz nie całkiem jasna. I tego nie potrafiłem w skali 1:1 przełożyć na pojęcia i słowa. Podziwiałem więc i kręciłem głową.
Dopiero po upływie czasu uznałem (ale czy trafnie?), że tak właśnie manifestuje się poetyckość tych przedstawień, którym może zależy na jednoznaczności, ale się z tym kryją. Zresztą, tytuły obrazów zdawały się potwierdzać takie rozumienie; że są to nierozwiązywalne w gruncie rzeczy szarady, rebusy i inne zagadki. Bo jak pogodzić taki ? na przykład ? tytuł Zagroda dnia z obrazem przedstawiającym bosonogiego młodzieńca, zasiadającego na podniebnym, choć mrocznym tronie, z którego zwisają pozbawione ciał głowy. Mniejsza tu o inne szczegóły. Napięcie między tytułem a samym obrazem, ale także zawiłość wizualnej metafory, kazały domyślać się pewnej gry semantycznej z ducha dadaistycznego podstępu. Coś podobnego praktykował Marcel Duchamps, ale Kaji (jeśli się mogę domyślać) duch gry jest zasadniczo obcy.
Tytuły jego obrazów, repertuar detali, dbała wyrazistość nie dają się tak po prostu włożyć w kostium widzenia sennego ani jakiejś przewrotnej alegorii. Ten wspomniany obraz (z roku 1975), obok innych powstałych w tamtym czasie, do dziś pozostają dla mnie nie dającym się zinterpretować komunikatem, który jednak przyjmuję za szczery autoportret duchowy artysty. Tak oto zdefiniował mi się malarski świat Jana Kaji, którego kolejne przejawy na przestrzeni czasu stawiały mnie przed rosnącym podziwem z równoczesną bezradnością. Czułem, że gdzieś jest klucz do tej zagadki. Ale gdzie?
Mimo niełatwych czasów, myślący pozytywnie i oddający się różnym trudnym (bo szalonym) pomysłom, dzielnie wiążący koniec z końcem, Jan Kaja przez cały czas był wzorem malarskiej pracowitości. Jak to bywa w życiu, obok rezultatów iskrzących i pomyślnych, były także rozmaite próby, co do technik malarskich oraz sposobów przedstawiania, nie całkiem udane. Ale tak właśnie należy działać i tę szansę artystyczną wykorzystywał w optymalnym stopniu. Z końcem lat 80. i początkiem 90. jego obrazy zdominowały tematy duchowe, by nie rzec wprost ? religijne. W tym czasie maestria warsztatowa Kaji osiągnęła wysoki stopień sprawności. Nie byłby jednak sobą, gdyby ewangelicznymi ikonotypami posługiwał się w sposób dogmatyczny, ściśle według kościelnych kanonów. Sceny religijne są dla niego pretekstem do ujęć wizyjnych, rodem z rejonów prywatnych objawień, więc może i nawet odrobinę nieortodoksyjnych, równie poetyckich jak jego wcześniejsze obrazy. Oto znane mi, (niestety tylko z reprodukcji) Przeistocznie z roku 1991. Na nim, z okaleczonej powierzchni ściany, która już niejedno widziała; spomiędzy odpadłych płatów farby, pęknięć i bruzd, wyłania się zarys postaci świętej, sądząc po aureolii, również podniszczonej, może nawet Syna Bożego, którego najbardziej realistycznymi członkami są dwie dłonie wyciągnięte przed siebie; obie niosące coś, co może symbolizować światłość na równi z miękkością.
Nie sposób wątpić w duchową aluzyjność tego obrazu, ale wszystko roztapia się w prowokującej wieloznaczności. Bezcennej, jak mi się wydaje, skoro ten obraz, kiedyś włożony do pamięci, wynurza się z niej raz za razem i podtrzymuje pytanie, na które tak trudno odpowiedzieć językiem słów. Bo ? kto wie? ? może rację miał swawolny filozof Wittgenstein, mówiąc, że obraz, który można opowiedzieć, nie jest żadnym obrazem. I może po to właśnie istnieją obrazy, by się nie zdawać na daremność pięknych słówek, a o obrazach malarskich najzwyczajniej milczeć.
Henryk Waniek
Lipiec 2014