?Historie bydgoskie? to przede wszystkim znakomita gra czwórki bydgoskich aktorów, którzy z sukcesem zmierzyli się z trudną formułą monodramu, która, jak wiadomo, zmusza aktora do skupiania uwagi widzów wyłącznie na sobie samym i opowieści, którą tenże aktor snuje. W monodramie aktor jest dość przeraźliwie samotny na scenie. Nie pospieszy mu z pomocą inny aktor. Każdy błąd, każdy nieprzemyślany gest jest widoczny. Można go trochę zasłonić muzyką, dekoracją, gadżetem, ale jedynie tyle o ile.

Bydgoscy aktorzy, w moim przekonaniu, świetnie radzili sobie na scenie i jako kokieterię przyjmuję ich opowieści podczas konferencji prasowej poprzedzającej spektakl, z których wynikało, że nie czują się w formule monodramu swobodnie i rześko. Ależ bydgoscy aktorzy czuli się w swoich monodramach, jak przysłowiowe ryby w wodzie. Poprowadzili swoje postacie przez meandry czasem dość skomplikowanych opowieści zręcznie, umiejętnie balansując między bardzo różnymi nastrojami i przesłaniami.

Prawdziwy podarunek od autora sztuki, Artura Pałygi, otrzymała Alicja Mozga, której przyszło zagrać na scenie istne rozdwojenie jaźni, bycie jednocześnie mężczyzną i kobietą. Mężczyzną zagubionym, bezrobotnym, fantastą i kobietą będącą artystką, śpiewaczką, czyli, ni mniej ni więcej, tylko diwą z początków XX wieku. I Alicja Mozga zagrała te postacie przekonywająco i śmiało, nie popadając jednocześnie w łatwe w tej sytuacji pokusy przerysowań i karykatury. To była przejmująca opowieść o samotności i sztuce. To był tragizm z uśmiechem. Bieda z lichego M2 pomieszana ze wzniosłością. Bydgoszczanin meloman z kredytem, o którym już szkoda gadać.

Znakomity mógł być monodram zaprezentowany przez Jakuba Ulewicza, który również otrzymał do zaprezentowania jednocześnie na scenie dwóch postaci: bezrobotnego desperata na chwilę przez wejściem do mieszkania i na próżne już i tak konto komornika oraz niemieckiego zbrodniarza, a właściwie polsko-żydowsko-hitlerowskiego zbrodniarza Albrechta von Alvenslebena. Postać, osobowość i dzieje Alvenslebena to temat iście szekspirowski ? jest w nim zdrada, zbrodnia, rodzinne kompleksy i perypetie. I Ulewicz wyciąga z tej historii co się da, ale to właśnie ta opowieść naszpikowana jest wręcz bredniami, których nadejście rekomenduję powyżej. Nagle Ulewicz zwraca się do publiczności z prośbą, a właściwie żądaniem, żeby ujawnili się wszyscy faszyści tacy jak Albrecht von Alvensleben. Że co? O co mu chodzi? Ja, miła dziewczyna siedząca w rzędzie niżej, starszy pan z boku, ktoś z nas, a może wszyscy mamy się przyznać, że jesteśmy faszystami, kimś podobnym do Alvenslebena, mordercy i degenerata, który w łapy gestapo wydaje nawet swego ojca? O co chodzi w tej scenie Pałydze i Ulewiczowi? Po chwili oczywiście pojmuję! No, jasne, ?Gazeta Wyborcza? od wielu miesięcy głosi, że w Polsce jest faszystów i kryptofaszystów bez liku. No, wszyscy, których wzrusza los żołnierzy wyklętych, ci sympatyzujący z chłopakami spod Grunwaldu, to faszyści, panie, więc Ulewicz woła, żebyśmy się przyznali! Żałosne! Piramidalna bzdura!

Zaraz po tej scenie Ulewicz śpiewa sobie faszystowską piosenkę, wykorzystując do tego melodię “Roty”. No jasne, polska “Rota”, będąca pieśnią ciemiężonego przez zaborców społeczeństwa (aż strach powiedzieć ? narodu), to jest to samo, ta sama melodyjka, co przyśpiewki hitlerowskich morderców. Tu faszyści i tam faszyści. Inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć tego, dlaczego Ulewicz śpiewa faszystowską piosenkę, wykorzystując do tego melodię “Roty”. Nie podejmuję się natomiast odtwarzać tego, co się dzieje w łepetynach ludzi, którzy wymyślają takie sceny, zrównujące polski patriotyzm z hitlerowskimi zbrodniami.

Niestety te zastrzeżenia psują odbiór monodramu Ulewicza. A szkoda, bo aktor, kiedy nie gra bredni jest przekonywający i do bólu ironiczny w obnażaniu zawiłości jakże bydgoskiej tożsamości: niemiecko?żydowsko?polskiego tygla i węzła. Kiedy na scenie Ulewicz vel Alvensleben nagle pojmuje, że jest dzieckiem argentyńskiego Żyda, on, faszysta i z całego serca Niemiec, robi się rzeczywiście dramatycznie i przejmująco. A jednocześnie Ulewicz daje nam dyskretny wgląd w swoiste kabotyństwo zbrodniarza, banalność jego motywacji, powierzchowność społecznych więzi. I to jest dobrze przez Ulewicza poprowadzone. Zbrodnia jest tu bliska rzeźnickiego banału, a nie jakichkolwiek wtajemniczeń narodowo-socjalistycznych czy metafizycznych.

Zabawny i pełen ciepła monodram zaprezentował Mieczysław Franaszek. Opowiedział o dziejach bydgoskiej Łuczniczki, rzeźby, która swą nagością bulwersowała bydgoszczan jeszcze na dziesięć lat przed odzyskaniem niepodległości w 1920 roku. Powszechnie znane są protesty przeciwko owej nagości światowej sławy aktorki Poli Negri, która przecież bulwersowała rzeczywistymi skandalami i romansami ? choćby z Rudolfem Valentino (ach, ten skok do grobu Valentino wykonany przez Polę, ach te przejażdżki z Chaplinem, początki światowego celebrytyzmu?). Franaszkowi znakomicie udało się opowiedzieć o mieszczańskiej i religijnej wstydliwości bydgoszczan lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku. A przypomnę, że środowiska owego bydgoskiego mieszczaństwa były na tyle silne, że potrafiły przegnać z Bydgoszczy Boya-Żeleńskiego, który miał w Bydgoszczy wygłosić wykład na początku lat trzydziestych. Opowieść jednak o “wstydliwości” bydgoszczan wiedziona jest przez Franaszka bez pedagogicznego zacietrzewienia, nienawiści, raczej z ciepłym uśmiechem, co przydaje monodramowi uroku.

Monodram Franaszka poświęcony był także bydgoskim Żydom. Umiejętnie i z umiarem aktor pokazał obecny w przedwojennej Bydgoszczy antysemityzm ? nie krwawy, bezlitosny, ale obecny choćby w licznych publikacjach ?Dziennika Bydgoskiego?, który jeszcze w sierpniu 1939 roku publikował antysemickie wynurzenia Ferdinanda Celina ?Pogromowe pogwarki?.

W monodramie Franaszka znalazła się jedna wątpliwa konstatacja. Aktor mówi w pewnym momencie, że wielu bydgoszczan cieszyło się z tego, że Niemcy wymordowali lub pospiesznie wywieźli do obozów bydgoskich Żydów. Nie znam wiarygodnych materiałów potwierdzających taki pogląd. Dominujące raczej było wówczas przekonanie bydgoszczan, przecież także masowo mordowanych, że żydowski i polski los jest podobny, o ile nawet nie identyczny.

Artystycznie i dramaturgicznie niezwykle ciekawą postać zagrał Roland Nowak. Zaprezentował człowieka, który? wpadł do Kanału Bydgoskiego! To rola chyba najbardziej ze wszystkich metafizyczna, postać z pogranicza jawy, snu, mitu i rzeczywistości. Trochę duch bydgoskich wód, trochę Charon wiodący umarłych ku naszej świadomości. Roland Nowak grając tę mogącą się w każdej chwili wymknąć postać ku regionom kabotynizmu czy bajdurzenia ? znakomicie radzi sobie na scenie; nieomal jak w klasycznym dramacie bawi i uczy; w jednej chwili rozśmiesza i przeraża. A zadanie ma nie byle jakie, bo ma pokazać ?mijające wieki? zwykłej pracy w naszym mieście. I o dziwo, udaje mu się to! Nieistniejący już dziś w swoich pierwotnych przebiegach i kształtach Kanał Bydgoski ożywa w opowieści Nowaka i staje się bydgoską wodą życia i umierania.

Na konferencji prasowej Paweł Łysak, reżyser spektaklu i dyrektor Teatru Polskiego wraz z autorem ?Historii bydgoskich? Arturem Pałygą zapowiadali, że powstaną następne monodramy tworzące cykl bydgoskich historii. Mieć można jedynie nadzieję, że będą to historie mądre i wzruszające jak opowieść wiedziona przez Alicję Mozgę czy Mieczysława Franaszka, a nie głupiutkie jak Rota śpiewana przez hitlerowskiego zbrodniarza.

Artur Pałyga
?Historie bydgoskie?

  • Reżyseria: Paweł Łysak
  • Scenografia, kostiumy, światło: Ewa Machnio
  • Opracowanie muzyczne: Sławomir Szudrowicz
  • Wybór zdjęć: Olga Marcinkiewicz
  • Występują (w kolejności zjawiania się na scenie): Alicja Mozga, Jakub Ulewicz, Mieczysław Franaszek, Roland Nowak