Oficjalna prezentacja tematyki centrum nauki w Młynach Rothera odbyła się tydzień temu, niemal dokładnie miesiąc przed wyborami samorządowymi. Przypadek? Nie, wyrachowana gra. Warto, zwłaszcza teraz, znać skalę tego wyrachowania.
Uprawiam zanikającą formę dziennikarstwa: dziennikarstwo naukowe. Przygotowując informacje prasowe o osiągnięciach polskich nauk przyrodniczo-technicznych, rozmawiam z ludźmi należącymi do najściślejszej elity intelektualnej kraju, a nierzadko i świata. Tak specyficzna praca wręcz prowokuje, by na różne zagadnienia patrzeć niekoniecznie przez pryzmat najbardziej oczywistej wiedzy. Gdy więc jakiś czas temu zacząłem uważniej przypatrywać się naukowemu dziedzictwu moich krajan, nie mogłem wyjść z zadziwienia. Raptem się okazało, że żyję w regionie o absolutnie wyjątkowym wkładzie w kształt całej współczesnej cywilizacji!
Nie powinien być zatem zaskoczeniem fakt, że gdy pojawił się pomysł utworzenia w Młynach Rothera centrum nauki, zacząłem przyglądać się wydarzeniom. Śledziłem, jak na prośbę ratusza napływają kolejne propozycje tematyki centrum. W połowie maja 2016 roku zawędrowałem na Bydgoski Festiwal Nauki, na godzinną prezentację prof. Marka Harata dotyczącą muzeum mózgu, po której dłuższą chwilę rozmawiałem z jej autorem.
Z przedstawieniem własnego pomysłu zwlekałem do ostatniej chwili. 20 czerwca 2016 roku spotkałem się z prezydentem Rafałem Bruskim, wcześniej wielokrotnie podkreślając, że z uwagi na konieczność omówienia naukowego tła i aspektów socjotechnicznych rozmowa powinna trwać nie mniej niż godzinę. Wbrew ustaleniom, już w ratuszu na dzień dobry usłyszałem, że do dyspozycji mam... pół godziny. Tak ostentacyjne zlekceważenie było zastanawiające, bo przecież do spotkania mogło w ogóle nie dojść. Zgodnie z zapowiedzią, rozmowa zakończyła się w chwili, gdy po zarysowaniu kontekstu powinienem przejść do konkretów. Na pożegnanie otrzymałem pliki z dotychczasowymi propozycjami i sugestię, by swój pomysł także przysłać w formie pisemnej.
Po powrocie do domu przejrzałem propozycje „konkurencji”. Było ich dziewięć. W każdej autorzy przedstawiali zarys własnych idei, zwykle na dwóch-trzech stronach. Wyjątkiem były „Ogrody Wody”: miały formę prezentacji liczącej ponad 70 plansz. Ekspozycje podzielono tu na poszczególne sale, w salach wyszczególniono wszystkie eksponaty, każdy ilustrując zdjęciem lub schematem. To było... intrygujące. Nikt, kto zamierza jedynie przedstawić ideę w luźnym konkursie, nie przygotowałby czegoś tak czasochłonnego. Przypomniałem sobie wówczas festiwalową prezentację o muzeum mózgu. Ona również była już rozpisana na sale i eksponaty, a autor chwalił się m.in. rozmowami prowadzonymi z firmami specjalizującymi się w efektach specjalnych. Na etapie zbierania propozycji przez ratusz???
Wszystko stało się jasne. Miałem do czynienia z farsą dla bydgoskiej gawiedzi. Prezydent decyzję podjął sam, dużo wcześniej, o czym świadczyła szczegółowość wyróżnionych projektów. Powstało pytanie, czym się kierował przy wyborze? Z jednej strony najwyraźniej własnymi zainteresowaniami (ach, ta nawigacja morska...), z drugiej – zapewne możliwością uwiarygodnienia wyboru nazwiskami będących pod ręką bydgoskich fachowców. Fakt, że ani prezydent, ani owi fachowcy nie mieli doświadczenia w popularyzacji nauki, a i z wiedzą o dziedzictwie naukowo-technicznym regionu ewidentnie nie było najlepiej, najwyraźniej nie był przeszkodą. Zatem musiał się liczyć też czas – a czas politycy liczą nieskomplikowanie: od wyborów do wyborów. Była połowa 2016 roku. Merytoryczne przedyskutowanie zebranych propozycji trwałoby wiele miesięcy. Gdyby do realizacji skierowano jakiś odbiegający od szablonu pomysł, doszłyby kolejne długie miesiące na skonkretyzowanie jego kształtu. W 2018 roku opozycja przedstawiałaby Młyny Rothera jako dowód nieudolności prezydenta, nawet gdyby ich nieukończenie było przejawem jego troski o jakość zawartości.
Wiedziałem już, że wraz z innymi fachowcami wystąpiliśmy w roli marionetek. Mogłem się jednak mylić w tej ocenie. Dlatego złożyłem swoją propozycję formalnie. Tym razem opis był bardzo krótki. Zawierał jednak kilka haseł-haczyków, które każdego kompetentnego recenzenta musiałyby zaintrygować w stopniu zmuszającym do kontaktu ze mną. Zgodnie z przewidywaniami, nikt się nie skontaktował. 19 stycznia 2017 roku wysłałem więc do Urzędu Miasta maila. Pytałem, czy podjęto decyzję o kształcie centrum nauki, a jeśli tak, jaki będzie jego profil, jak oceniono jego wpływ na społeczność, kto podjął decyzję i jak można się z tą osobą skontaktować? Jeśli zaś decyzję podejmował podmiot zewnętrzny, na jakiej podstawie go wyłoniono? Interesowały mnie kryteria merytoryczne użyte przy ocenie poszczególnych propozycji, prosiłem także o informację, jak oceniono moją. Przyszło potwierdzenie odbioru. Odpowiedź nie nadeszła do dziś.
Wybory za pasem. Pamiętałem o przewidywaniach sprzed lat i Młyny Rothera znów przykuły moją uwagę. Oczekiwałem nagłośnienia tematu centrum nauki, naturalnie w duchu kompetencji, sukcesu, wody i mózgu. I cóż za „zaskoczenie”...
Mleko się wylało. Bydgoszcz dostanie centrum nauki nie na miarę swoją i regionu, a na miarę merkantylnych potrzeb i intelektualnych horyzontów swoich urzędników i polityków. Słuchając tydzień temu na Wyspie Młyńskiej pięknych słów o zaletach przyszłej ekspozycji w Młynach – tak spektakularnych tematach jak śruba Archimedesa czy choroby mózgu – zadałem sobie pytanie, czy kiedykolwiek doczekam czasów, gdy popularyzację nauki przestanie się mylić z efekciarską, strywializowaną edukacją? Mapping na ścianach Młynów nie zostawiał złudzeń: bydgoskie centrum nauki będzie tryskać wszystkim, tylko nie inspiracją dla kolejnych pokoleń. Zaraz potem przyszła gorzka refleksja, że i tak mamy sporo szczęścia. W końcu znajomym nawigatora morskiego mógł być nie neurochirurg, a proktolog. Też mamy niezłych.
Cóż więc podziwialiśmy w ów piątkowy, barwny wieczór przy Młynach Rothera? Spektakl. Z pozoru świetlny, w teorii o centrum nauki, a w rzeczywistości – zaplanowany lata wcześniej, wymuszony żałosną bezrefleksyjnością opozycji element kampanii wyborczej prezydenta Bruskiego. Spektakl stworzony kosztem potencjału publicznej inwestycji wartości setek milionów złotych, mającej ogromne – i, niestety, już tylko hipotetyczne – możliwości w zakresie stymulowania dynamiki intelektualnej miasta i regionu. Spektakl zbudowany na arogancji, ignorancji i koniunkturalizmie lokalnych „elit”, czyli coś w doskonale nam znanym stylu, któremu zawdzięczamy m.in. województwo z drugorzędną Bydgoszczą pod butem rotacyjnego inaczej marszałka, czy Trasę Uniwersytecką bez chodników i ścieżek rowerowych, za to z ogólnopolskimi awanturami w tle. A co najgorsze, jest to spektakl oparty na ordynarnym kłamstwie, bowiem przy kształtowaniu tematyki Młynów Rothera nie było ani żadnej dyskusji merytorycznej, ani żadnych badań nad ich atrakcyjnością dla miasta i regionu. Tak się bydgoszczanom robi wodę z mózgu. Konkretnie – i kolejny raz. Na dodatek, jak się można było w trakcie mappingu na Wyspie przekonać, przy ich aplauzie.
Jarosław Chrostowski
dziennikarz naukowy
PS. W razie gdyby ratusz w jakimś „otwartym” konkursie zapragnął wyłonić nazwę dla bydgoskiego centrum nauki, już teraz zgłaszam swoją propozycję: Muzeum Zmarnowanych Szans. Wiem, nie brzmi zachęcająco. Za to urzeka merytorycznością.
* * *
[Jarosław Chrostowski jest z wykształcenia fizykiem. Ukończył VI LO w Bydgoszczy i jest absolwentem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od przeszło 30 lat zajmuje się dziennikarstwem o charakterze naukowo-technicznym. Przygotowuje materiały prasowe adresowane do mediów ogólnopolskich i ogólnoświatowych, promujące osiągnięcia najlepszych polskich instytucji naukowych, zajmujących się zagadnieniami przyrodniczo-technicznymi.]