Pielgrzymka

            Koniec lat 80. i lata 90. XX wieku określane są, jako czas przełomu i odzyskiwania wolności. To ważne przemiany polityczne, społeczne, gospodarcze, kulturalne i obyczajowe oraz mentalne i etyczne. Bez żadnych zastrzeżeń otwieramy się wtedy na tak zwany wolny świat i komercję. Wokół królują, bezwzględne zasady wolnego rynku i naczelne hasło, aby „brać życie w swoje ręce”. Niekontrolowana, podążająca tylko za krótkotrwałym zyskiem, wyprzedaż majątku narodowego rodzi wielkie fortuny, a jednocześnie staje się źródłem nagłej biedy i bezdomności. Obserwujemy i podlegamy dynamicznym zmianom w każdej dziedzinie życia. Uderza w nas prawo siły, a nawet bezprawie. Dobro zostaje pomieszane ze złem. Funkcjonujemy, jak na lotnych piaskach. Towarzyszy temu zdziwienie, lęk, osamotnienie, a często także rozgoryczenie. To tak ma wyglądać, to nowe życie w wolnej Polsce?

            W dniach 31 maja – 10 czerwca 1997 roku, Jan Paweł II pielgrzymował szósty raz po Ojczyźnie. Odwiedził, jak zwykle, wiele miast. Uczestniczył w 46 Międzynarodowym Kongresie Eucharystycznym, który miał być symbolem ponownego zjednoczenia krajów Europy Środkowo-Wschodniej, będących w zupełnie innej sytuacji politycznej, niż kilka lat wcześniej, a od zawsze połączonych wspólną historią, bliską sobie kulturą i jedną chrześcijańską religią. Wskazywał też na potrzebę wzmocnienia ich tożsamości i wiary. Miejscem spotkania stał się Wrocław, umiejscowiony na granicy kultury wschodniej i zachodniej; miasto ekumenii w „sercu” Europy. Ale różne zdarzenia zainspirowane Kongresem, działy się wtedy w całej Polsce.

             W dniu 3 czerwca, w Gnieźnie, Papież miał odprawić Mszę Świętą z okazji tysięcznej rocznicy śmierci Świętego Wojciecha – męczennika i misjonarza, oraz patrona Polski, Czech i Węgier – w obecności Jego relikwii i na placu Jego imienia. W uroczystości mieli wziąć udział, polski episkopat i prezydent – Aleksander Kwaśniewski, a także prezydenci sąsiednich państw: Litwy, Łotwy, Ukrainy, Czech, Słowacji i Węgier, wspólnie oczekujących na „wejście” do Unii Europejskiej, oraz prezydent Niemiec.

 

 

            Moja mama, Józefa, decyduje, że chce uczestniczyć w tym wydarzeniu. Blisko dziesięć lat wcześniej, nagle, pozbawiono ją pracy. Następnie przeżyła dwa zawały serca i stała się przedwczesną emerytką. A tu, dom i córka, studiująca poza Bydgoszczą – na utrzymaniu. Wokół prawie pustka. Była bardzo chora, i od kilku lat oczekiwała na skomplikowaną, będąca poza wszelkim medycznymi schematami, operację serca, której jednak – jak się później okazało – nie można było wykonać w Polsce. Tak, owszem, ale za kilka lat... Tak pocieszali nas lekarze z renomowanej krakowskiej kliniki, której później patronować będzie Jan Paweł II. W jej medycznych dokumentach widnieje więc rozbudowana diagnoza, która budzi żywe zainteresowanie i respekt wśród bydgoskich kardiologów, tym bardziej, że w naszym mieście nie ma jeszcze żadnego ośrodka kardiochirurgii. Uwagę zwraca ważna adnotacja, dotycząca konieczności wykonania operacji ratującej życie..., o której wiemy, że obecnie jest nie możliwa do przeprowadzenia.

             W radosnej atmosferze papieskiej pielgrzymki, mając pełną świadomość swojej sytuacji, mama stwierdza, że nie wiadomo, czy kiedykolwiek jeszcze będzie mogła spotkać się z Papieżem. On pewnie już nigdy nie będzie tak blisko. Chce więc zaufać Bogu, i wierzyć, że przetrwa wyprawę do Gniezna. Nie zmienia zdania, mimo przestróg lekarza, że jest to dla niej za duży wysiłek, a w drodze i w tłumie – może zdarzyć się wszystko. Przecież nie raz przeżywała nagłe zasłabnięcia, traciła przytomność, będąc w kościele, w gościnie, czy na ulicy. A wtedy potrzebna była natychmiastowa pomoc lekarska. „Czy pomyślała Pani, jakie to ryzykowne?” – pyta lekarz.

            Staram się być przy niej, być z nią wszędzie. Wtedy ona czuje się bardziej bezpieczna, a ja – spokojniejsza. Jest całym moim światem, zawieszonym teraz między życiem a śmiercią; taka krucha, z nierównym oddechem i rozkołatanym sercem. Już znam tę cienką granicę. Mój, nasz czas, płynie inaczej, jakby intensywniej, a jednocześnie wolniej. Z jednej strony, to stan czuwania i napięcia, z drugiej – poczucie, że każdy dzień jest ważny, trzeba go wykorzystać i docenić. Żyję pamięcią powtarzających się i skrajnych sytuacji. Gdy szczęśliwie, po stoczonej, wielogodzinnej walce, okazują się być znów za nami – ja, patrząc na nie z perspektywy, nie mogę uwierzyć, że w ogóle się zdarzyły. Gdy najdroższy nam człowiek stopniowo traci siły, przestaje reagować, jego ręce i nogi stają się chłodne, a twarz staje się sina, gdy podaliśmy wszystkie leki w większych dawkach, gdy modlimy się już najprostszymi słowami, i tak mija pięć, a potem dziesięć minut, a karetka na sygnale nadal nie przyjeżdża – wtedy prosimy Boga, aby czas się zatrzymał.

            Mimo poważnych obaw, a właściwie lęku o życie mamy, zaczynamy wieczorne, energiczne przygotowania do wyjazdu...pociągiem. Najważniejszy jest worek z lekami. Mocne tabletki, zioła w buteleczkach, które przywożę od Ojców Bonifratrów z Łodzi, Warszawy i Krakowa, oraz leki i preparaty na wzmocnienie organizmu. Te, jako bardzo potrzebne a niedostępne w Polsce – po tym jak przekonuję się, że nie mogę liczyć na oficjalną pomoc z Ministerstwa – na podstawie recepty i za symboliczną opłatą, zdobywam w aptekach z szyldem „Leki z darów”, których to ciągle szukam, dzwoniąc i jeżdżąc po kraju. Najczęściej jednak otrzymuję je w takiej właśnie aptece, umiejscowionej tuż przy kościele pw. Świętej Trójcy, przy ulicy o tej samej nazwie, w Bydgoszczy, która funkcjonuje tu od początku lat 80., dzięki, działającej charytatywnie, grupie osób, związanych z NSZZ „Solidarność”, pod życzliwą opieką tamtejszych proboszczów: księdza Jerzego Gołębiewskiego, a po jego śmierci, księdza doktora Bronisława Kaczmarka. Do leków należy jeszcze dodać „skrzynkowy” ciśnieniomierz, dobrej firmy, będący prezentem od Basi – przyjaciółki mamy z czasów młodości, od dawna zamieszkałej w Niemczech. Niestety, nie mamy krzesełka i nic, co znajduje się w domu, nie nadaje się, aby zabrać to w podróż.

            Wcześnie rano wyjeżdżamy na spotkanie z Papieżem, pociągiem wypełnionym pielgrzymami. Siedzimy w korytarzu, przy drzwiach. Mama – na niewielkim, pożyczonym krzesełku. Je, przygotowane wcześniej kanapki. Stara się być dzielna. Co jakiś czas, zapewnia mnie, że czuje się dobrze. I tak, do końca podróży. Idąc przez miasto, i dalej, przez sektory, docieramy na wyznaczone miejsce. W tłumie ludzi czekamy na rozpoczęcie Mszy św. I nagle, mama zaczyna czuć się źle. Drżącymi rękoma podaje jej wszystko, co tylko możliwe, i mierzę ciśnienie. Osobom wokół nas udziela się niepokój. Proszę ją, żeby odpoczęła na kocyku. Robię znak krzyża i biegnę szukać pomocy. Wypytuję, gdzie tu są karetki, lekarze. Ludzie, mijani przeze mnie w pośpiechu, chcą mi pomóc. Rozglądają się wokół i pytają innych o punkt ratunkowy. Bardzo się boję, że nie zdążę z tą interwencją, że tym razem się nie uda, że Bóg ma inne plany. Takie uroczyste okoliczności... Słyszę, że gdzieś, ktoś, już zobaczył Papieża, i że powoli zbliża się on do miejsca sprawowania Eucharystii. Jestem przerażona sytuacją. Który to już raz? Proszę Boga, aby jeszcze raz dał nam szansę, aby znowu wydarzył się cud, aby moja mama nie umarła. Proszę, jeszcze nie teraz! Wypowiadam pojedyncze słowa i prośby. Nie modlę się wewnętrznie, nie szepczę. Ja chcę być usłyszana. Nie mogąc znaleźć karetki pogotowia – zawracam. Mam nadzieję, że znajdę ją w innym miejscu.

            Strach o życie ukochanej osoby, graniczący z szaleństwem, pamięć tylu podobnych, wcześniejszych sytuacji, i wyobraźnia, budują we mnie stan paniki. A jeśli nie zobaczę jej już żywej, nie spojrzę w oczy, nie dotknę ręki? Gdy w takich okolicznościach bywałyśmy rozdzielone, zawsze bałam się, że już nie zdążę. Ona też. Jeśli była zupełnie przytomna, zwykle prosiła ekipę karetki pogotowia, abym mogła być przy niej, „bo my jesteśmy tylko dwie” – dodawała. Przepisy na to nie pozwalały, ale, szczęśliwie dla nas, łamano je. Niekiedy jednak pędziłam do szpitala, gdzie właśnie ją ratowano, taksówką, i wtedy każda droga była za długa.

            Dobiegam do miejsca, gdzie zostawiłam mamę, i zaskoczona widzę, że siedzi na jakimś dużym, wygodnym i, oczywiście, pożyczonym krześle, a przy niej stoi pielęgniarka i lekarz, który trzyma rękę na jej ramieniu. Słyszę, jak ktoś woła: „O, jest córka – studentka! Ta dziewczyna z warkoczem”. „Już wszystko dobrze” – mówi mama – „Pan doktor się mną zajął”. Jest spokojna i lekko się uśmiecha.

            Po długiej, uroczystej Mszy św., wraz z innymi pielgrzymami, idziemy poboczem jakiejś drogi, wśród  młodych i rzadko posadzonych drzewek. Jest bardzo ciepłe, słoneczne popołudnie. I nagle, drogą przejeżdża papamobile, co jest dla nas wszystkich bardzo dużym zaskoczeniem. Samochód jedzie wolno. Wyraźnie widzimy Papieża, oddalonego od nas o kilka metrów, ale nam wydaje się, że jest znacznie bliżej. Widzimy dokładnie jego postać i twarz, a więc i on widzi nasze twarze. Nieznacznie pochylony i oparty o poręcz w samochodzie, całym sobą zwrócony jest ku nam. Zastygły, przypomina białą skałę z gęstego światła. Patrzy długo i uważnie,  jakby każdego z nas chciał dotknąć wzrokiem. Przystaję, wraz z mamą. W pewnej chwili wydaje mi się, że patrzy wprost na mnie, że przenika moje myśli. Papież wykonuje łagodny gest błogosławieństwa. W wyszeptanej modlitwie, proszę o zdrowie i życie dla mojej mamy. Stoję nieporuszona i czekam z nadzieją, aż dotknie ją swoim spojrzeniem.

Hanna Strychalska