...a dokładnie w bydgoskiej "Łuczniczce" i wcale nie chodzi o jakąś wystawę rolniczą, czy ogrodniczą. Jethro Tull, to przecież nie tylko imię i nazwisko angielskiego konstruktora siewnika, ale również wielka rockowa marka. Ian Anderson i jego nowi koledzy, z koncertem w Bydgoszczy, to wielkie wydarzenie, nie tylko dla miejscowych fanów. Spośród tych rockowych gigantów, przełomu lat 60. i 70. mieliśmy przecież okazję gościć w naszym mieście jedynie Ten Years After. Nie było u nas ani Deep Purple, Black Sabbath, Emerson Lake and Palmer, że o Free czy Led Zeppelin "prawie" nie wspomnę! Jest tylu większych ode mnie, prawdziwych wielbicieli talentu Iana Andersona, że nawet nie śmiem z nimi rywalizować. Jeśli jednak, zdecydowałem się napisać o wizycie tej grupy nad Brdą w dniu 3 grudnia 2017 roku, musiałem mieć chyba jakiś specjalny powód...

                                                                      Pustelnicy z bydgoskiego Domu Rzemiosła
 
Było to w 1969 roku, kiedy to w tak zwanym "Cechu", na ulicy Maksymiliana Piotrowskiego w Bydgoszczy, 20-letni wówczas Wiesiek Konikowski, wraz z Heniem Zielińskim, powołali do życia muzyczną grupę o niebanalnej nazwie Pustelnicy Szczęścia. "Heniek zaproponował nazwę Pustelnicy, a ja dodałem Szczęścia", wspomina po latach Wiesiek, świetny organizator i motywator innych, ale przede wszystkim wokalista i flecista. W czasie naszych rozmów i wspomnień, nie ukrywałem, że byłem wielkim fanem bydgoskiej grupy Rekonesans, z początków lat 70., z udziałem również Zbyszka Kaute, naszego miejscowego Jimi Hendrixa. Rekonesans to był następny etap muzycznej drogi Wieśka Konikowskiego. Imprezy muzyczne w Energetyku, na ulicy Warmińskiego w 1971 i 1972 roku, to były zbiorowe szaleństwa. Do klubu waliły nieprzebrane tłumy i to nie tylko drzwiami i oknami, ale byli i tacy desperaci, którzy dostawali się przez ogromne wywietrzniki!!! Zbyszek Kaute był gitarowym herosem, Beata Lewińska robiła za Janis Joplin, Marek Wróblewski był Gingerem Bakerem, a Wiesiek Konikowski nie krył uwielbienia dla Iana Andersona i Jethro Tull właśnie.
 
                                                                    Dyskoteka w  sopockim Grandzie
 
"Na początku lat 70., pojechałem do Sopotu, na dyskotekę w Grand Hotelu, prowadzoną przez Franciszka Walickiego. To oczywiście nie były wówczas dyskoteki, w późniejszej formie", wspomina Wiesiek Konikowski i dodaje: "W przerwie imprezy, podchodzi do mnie pan Franek i pyta czemu nie tańczę, a ja mu na to, że wsłuchuję się w muzykę, powiedziałem, jaką muzykę lubię. Zapytał, co mógłby mi puścić, a ja poprosiłem o Jethro Tull. Już za chwilę wybrzmiał niesamowity kawałek z albumu "Stand Up", ten otwierający go, czyli  "A New Day Yesterday"!
 
Kiedy zapytałem Wieśka o ulubioną pieśń Jethro Tull to bez wahania powiedzial, że "Bouree". Ciekawe, bo telefonicznie zagadnięty o to samo Zbyszek Kaute, postawił na jako ulubioną, tę samą poruszającą kompozycję, z Janem Sebastianem Bachem w tle...
Skromnie dołożę swoje pięć groszy, stawiając na płytę "Stand Up", jako swoją ulubioną, nie tylko z powodu tej fikuśnej okładki, kiedy to po rozłożeniu stają w pionie tekturowe figurki Iana Andersona, Martina Barre'a, Glenna Cornicka i Clive`a Bunkera!


Wiesiek Konikowski (z lewej), zdjęcie z 1971 roku, wykonane w  klubie "Energetyk. (Z archiwum W. Konikowski)

                                                                                        Zanim zagrali
 
Parę dni przed koncertem, zadzwonił do mnie Wiesiek Konikowski. Był wyraźnie podekscytowany, przyjeżdża przecież jego ukochany zespół.
Młodzieńczo niemal stwierdził, że "nawet gdybym miał miesiąc nie jeść, muszę na nim być!!!" Bilet już nabył tego samego dnia, ja zastanowiłem się chwilę dłużej, ale ostatecznie zrobiłem to samo. Czy zrobiłem to dla grupy Jethro Tull? A może bardziej, z powodu Wieśka i jemu podobnych, moich idoli z Domu Rzemiosła i Energetyka, z czasów kiedy byłem ich nastoletnim fanem.

Wiesław Konikowski śpiewał kawałki Jethro Tull i przygrywał do nich na flecie w czasach, kiedy niektórych z obecnych członków grupy Jethro Tull... nie było jeszcze na świecie!

                                                                                     Koncert w "Łuczniczce"

Rozświetlona "Łuczniczka", dziesiątki podjeżdżających aut i poczwórna kolejka do wejścia niczym po kawę w stanie wojennym! Wszystko na pół godziny przed planowanym początkiem koncertu. Jeśli chodzi o akustykę, są lepsze miejsca stworzone do takich imprez, ale bywają i dużo gorsze. Miejsca na dole, jak i te dalsze, na wprost sceny, wszystkie zajęte. Co nieco również z boku. Ilu fanów przybyło do "Łuczniki"? Zdaniem Andrzeja Grabowskiego superfana rocka z Torunia, mogło być nawet około 1000 ludzi, jego zdaniem i tak za mało, jak na koncercie takiej legendy.

Kolejka niczym po kawę!!! Fot. (z.m.)

Było kilka minut po 19.00,  kiedy niespodziewanie ruszyli. Na początku "Living In The Past". Największy ze znanych mnie ekspertów od Jethro Tull, Zbyszek Ostrowski z Torunia, stwierdził, że to tradycyjny początek. Ian Anderson poruszał się po wielkiej scenie niczym młodzieniec, chociaż wyświetlane w tle clipy, z młodym liderem Jethro Tull pozwalały wyłapywać różnice w wyglądzie! Zaraz potem energetyczny hit "Nothing Is Easy" z najpiękniejszych lat, a po nim "Heavy Horses" z 1978 roku. "Thick as a Brick" pierwsza kompozycja, która pokazywała pełną gamę możliwości grupy, od akustycznych momentów, po te znacznie mocniejsze.

Jest 19.45 i jeden z kulminacyjnych momentów spektaklu. Pierwsze dźwięki i entuzjastyczna reakcja publiczności - to przecież magiczne "Bouree" zakończone niemalże freejazzowo, przez Iana z tym czarodziejskim fletem, co to gra, łka i mruczy, kiedy tylko mistrz tego zapragnie.
Refleksyjne i pastiszowo-popowo zabrzmiał "Too Old To Rock`N`Roll, Too Young To Die" i na zakończenie pierwszej części kolejny klasyk, "Songs From The Wood". Reakcja publiczności była z utworu na utwór gorętsza, ja po przywyknięciu do akustycznych możliwości hali, również
byłem coraz bardziej zadowolony z decyzji o zakupie wcale nietaniego biletu.
 
                                                                               Pozytywny ciąg dalszy
 
W przerwie wymiana wrażeń z dawnymi i nowymi fanami rocka. Dominowały pozytywne wrażenia. Wiesiek Konikowski, wyraźnie wzruszony i poruszony, nie kryje zachwytu. "Warto było czekać tyle lat, aby doczekać wizyty swoich idoli w rodzinnym mieście". Jeszcze chwila rozmowy
i druga odsłona rozpoczęła się od "Sweet Dreams", a następnie "Past Time With The Good Company". Po nim taki trochę Alicecooperowy  "Fruits Of Frankenfield". Wyraźnie wzruszony Ian Anderson zapowiada utwór zadedykowany ich historycznemu perkusiście, dodając dla uspokojenia fanów, że Clive Bunker żyje. Kawałkiem tym był "Dharma for One", z debiutanckiego albumu "This Was" z bardzo ekspresyjnym solo, obecnego bębniarza grupy. Po tym wreszcie to na co czekałem, mój jethrotullowy numer 1, ten charakterystyczny, jakby wynurzający się z głębi, "A New Day Yesterday" z równie znakomitego albumu "Stand Up", dla mnie jeden z brzmieniowych znaków tamtej epoki, młodości i naporu muzyki na przełomie lat 60. i 70. Lubię zarówno oryginał jak i interpretację Joe Bonamassy. 3 grudnia wieczorem, Ian Anderson subtelnie dozował w nim brzmienie fletu, ale i harmonijki. Tak pięknej wersji live jeszcze do tej pory nie słyszałem. Chwilę po tym atomowe solo gitarowe w Bachowskiej "Toccata i fuga d-moll", a po niej patetyczny "My God". Wreszcie "Aqualung", który robi na koncercie piorunujące wrażenie!
 
To miał być koniec, ale bardzo już rozgrzana publiczność wytargowała jeszcze oklaskami, znakomity, dynamiczny "Locomotive Breath". To co przez cały koncert działo się na ekranie, w tym momencie osiągnęło swe apogeum. Pędzące pociągi, do tego ten wielki hit podnoszący poziom adrenaliny. Efektowny finał bardzo dobrego, rockowego rzemiosła, z odrobiną szaleństwa improwizacji i wielu supersmaczków. Czy Iana i kolegów, jeszcze kiedyś zobaczymy w Bydgoszczy? Nigdy nic nie wiadomo, może Pan Ian "Jethro Tull" Anderson jeszcze do nas zawita, a czekać naprawdę warto!
 
Zbigniew Michalski