Rafał Bruski przedstawił dzisiaj na sesji informację na temat przebiegu i skutków strajku w Miejskich Zakładach Komunikacyjnych w Bydgoszczy. Dopisanie tego punktu do programu dzisiejszej sesji nastąpiło na wniosek prezydenta Bydgoszczy. Co go do tego skłoniło? Zapewne chciał wykazać, że nie można mu przypisać odpowiedzialności za to, że do półdniowego strajku tydzień temu doszło.

Rafał Bruski mocno podkreślał, że strajk był nielegalny i wykazał, że procedury przewidziane w ustawie o rozwiązywaniu sporów zbiorowych nie zostały wykorzystane. Prezydent wyraził ubolewanie z powodu nieświadczenia 1 grudnia do godz. 14 przez MZK usług transportowych. – Nie została wykonana usługa transportowa, a poszkodowanymi zostali mieszkańcy – ubolewał. Powiedział radnym, że jeszcze wieczorem przed dniem strajku w rozmowie z wojewodą wyraził przekonanie, że do strajku nie dojdzie. Podkreślił też, że dopiero w przeddzień strajku o godz. 15 dotarła do ratusza informacja o konflikcie na piśmie.

Na czym prezydent opierał swoje przekonanie, że do złamania prawa nie dojdzie? Zdaniem prezydenta prawo daje duże możliwości rozwiązywania konfliktów. Poinformował również, że przeanalizował protokół z posiedzenia Wojewódzkiej Komisji Dialogu Społecznego z 2008 roku. Przedmiotem posiedzenia WKDS była ocena dwugodzinnego strajku w MZK. I przytoczył wypowiedź przewodniczącego Związku Zawodowego Pracowników MZK Andrzeja Arndta, który oceniając ówczesny strajk stwierdził, że w przyszłości już do takiego protestu nie dojdzie, a takie konfliktowe sprawy winny być omawiana na zebraniach WKDS. – Bazując na słowach Arndta nie wierzyłem, że do strajku dojdzie – stwierdził. Rafał Bruski pośrednio przyznał, że kłopot ze strajkiem polegał na tym, że związki zawodowe się od niego odżegnały i nikt się nie chciał do niego przyznać. – Jak zaprosiłem do ratusza organizatorów, to nikt nie przyszedł. Taka jest odwaga tych, którzy protestowali. Nikt się nie chciał przyznać, że był organizatorem, bo jest odpowiedzialność karna – wyjaśniał.

W dyskusji radni podzielili się na dwie grupy, z których jedna (PiS i radny Dzakanowski) krytykowała prezydenta za arogancję i brak umiejętności prowadzenia przez prezydenta rozmów i dialogu, natomiast radni Platformy Obywatelskiej bronili postępowania Rafała Bruskiego wobec MZK.

Marek Gralik (PiS) jako bezpośrednią przyczynę wybuchu protestu wskazał desygnowanie odwołanego wiceprezydenta Łukasza Niedźwieckiego na funkcje prezesa MZK. – Niedźwiecki mówił, że ma zadanie do wykonania w MZK. Jakie? Chciałbym wiedzieć, jakie zadanie postawił pan do wykonania Niedźwieckiemu – domagał się wyjaśnień Gralik, a Rafał Piasecki (PiS) stwierdził, że gdyby prezydent spotkał się z pracownikami do protestu by nie doszło. – Jaki król idzie na wojnę, nie policzywszy szabel? A pan poszedł na wojnę z jedną szablą! – krytykował strategię Bruskiego Piasecki.

- Zadanie dla Niedźwieckiego? Dobrze zarządzać spółką! Żadnych tajnych planów nie ma w MZK. Radni przecież musieliby przegłosować zmiany, niczego nie mogłem ukrywać – tłumaczył Bruski i w kolejnych swoich wywodach swoje postępowanie zaczął tłumaczyć ekonomicznie, zwłaszcza że krytykujący go radni PiS twierdzili, że błędem było dokonywanie w spółce zmian, gdy przynosi ona zyski.

- Jeśli MZK przynosi zysk to znaczy, że jako miasto płacimy za dużo za tę usługę. Jeśli przynosi straty znaczy, ze płacimy za mało. Ja cenę staram się szukać na rynku, bo my mamy płacić jak najmniej, a przewoźnicy chcą za usługę dostać jak najwięcej – stwierdził, tłumacząc w ten sposób, że MZK jest deficytowe i jest na rynku monopolistą, podczas gdy konkurujące z miejską spółką prywatne firmy nie mogą liczyć na dotacje.

- Czy pan się spotkał z Czyrnym? Czyrny pod ścianą został postawiony! – grzmiał Bogdan Dzakanowski (niezależny), który dowodził, że były prezes Czyrny do dymisji został zmuszony. – Prezes Czyrny mnie nie uprzedził i nie informował o dymisji. Złożył ją radzie nadzorczej – odpowiedział Bruski.

Wtedy do głosu dopuszczono Andrzeja Arndta, związkowego przywódcę w MZK, który zilustrował przyczyny protestu w MZK. Przeprosił mieszkańców Bydgoszczy za niedogodności, które wyniknęły z “konfliktu załogi z właścicielem” i chyba jako pierwszy w odniesieniu do tego co się stało użył nie terminu “strajk”, ale “bunt”. Arndt przyznał, że przez minione 8 lat z roku na rok prezes Czyrny cieszył się coraz większym zaufaniem, mimo że obecnie zarobki w MZK nie są wysokie – kierowca ma 1700 zł netto płacy zasadniczej plus premia. Związkowcy dostrzegali jednak, że kondycja firmy, która była zadłużona i bliska zapaści, gdy zaczął nią kierować, jest z roku na rok lepsza i nie ma obecnie finansowej zapaści, a nawet stać ją na kupno nowych autobusów. Optymizm w firmie się załamał, gdy do MZK wpłynęło pismo z miasta nakazujące obniżenie stawek za wozokilometr w 2016 roku. – Wtedy prezes Czyrny stwierdził, że on jest tylko zarządzającym, a nie właścicielem, dlatego podał się do dymisji – tłumaczył Arndt, dowodząc, że prezes Czyrny nie chciał być obarczony odpowiedzialnością za pół roku za drastyczne pogorszenie stanu finansowego MZK. Arndt zaznaczył, że można było szukać oszczędności na pracownikach, choć byłoby to dziwne, skoro nie tylko PiS, ale i PO jest za ustaleniem płacy minimalnej za godzinę na poziomie 12 zł. – Czyrny rezygnuje, odchodzi prezes, który wóz ciągnął, a w jego miejsce wchodzi wiceprezydent, który zapowiadał, co zrobi z MZK. Firma miała przestać istnieć – dowodził i przypomniał, że zakłady miały zostać podzielone na pakiety autobusowe, zakład tramwajowy i stację obsługi. – Gdy o 9 rano prezes Niedźwiecki pojawił się w zakładzie, poszliśmy do niego i przedstawiliśmy napiętą sytuację w MZK. Powiedzieliśmy, że jak nie zrezygnuje, to może być protest. Powiedział: “dobrze, zastanowię się do poniedziałku”. Usłyszeliśmy potem, że nie zamierza tego zrobić. W poniedziałek nikt do nas nie zadzwonił. Informacja była w “Zbliżeniach” wieczorem. To nie był strajk, ale bunt – relacjonował Arndt i dodał: – Gdyby tego załoga nie zrobiła, co by było? Teraz na szczęście załogą kierują ci, co się znają. Czasami trzeba społeczeństwa posłuchać.

Wiarygodność Andrzeja Arndta podważali radni PO Mateusz Zwolak i Maciej Zegarski. Cytowali wypowiedzi związkowca z 2008 roku, gdy podważał kompetencje prezesa Czyrnego. – Tak jak wtedy mylił się pan w ocenie Czyrnego, teraz mylił się pan w ocenie Niedźwieckiego – dowodził Zwolak. – Jaki pomysł Niedźwieckiego na MZK nie spodobał się panu? – pytał z kolei Zegarski.

Do zakończenia dyskusji nawoływał prowadzący obrady Zbigniew Sobociński, przypominając radnym, że czeka ich jeszcze “pierwsze czytanie budżetu”, a Jakub Mendry (SLD) apelował do radnychch PiS, by nie zbijali politycznego kapitału na proteście w MZK.

Prezydent Rafał Bruski na koniec debaty stwierdził, że nie jest sztuką osiąganie zysków przez monopolistę. – Sztuką byłoby gdyby zmierzył się z rynkiem – powiedział i dodał, że konkurent MZK, KDD Trans, wbrew temu co twierdzili związkowcy, nie zatrudnia pracowników na umowy śmieciowe. Poinformował, że trzy czwarte pracowników KDD Trans jest zatrudniona na podstawie kodeksu pracy, a jedna czwarta świadczy pracę na zasadzie samozatrudnienia. – Nie czyńcie zarzutu, że miastu udało się taniej zakontraktować usługę – mówił i zarzucił, że choć nikt nie przyznał się do zorganizowania strajku to o wzniecaniu protestu i zachętach do strajku można było poczytać w biuletynach związkowych, gdzie władzom miasta zarzuca się kolesiostwo i kumoterstwo.

- Miejskie spółki upadną? No nie! Tylko czarne scenariusze rysujecie. W ostatnim czasie wynagrodzenia w MZK wzrosły o 17%, a w ratuszu tylko o 5% – powiedział Bruski.

Na tym dyskusja się wyczerpała. Wniosków żadnych nie było. Jedynie w trakcie debaty przewodniczący Zbigniew Sobociński zadał sobie pytanie, czy nie warto byłoby zwołać specjalnej sesji poświęconej MZK.

Na sesji padły też konkretne liczby. Strajk według obliczeń ZDMiKP kosztował budżet 34 tys. zł (m.in. tyle kosztowało zakontraktowanie dodatkowych kierowców i ich pilotów) i utratę wpływów w wysokości 222 tys. zł.