Trudno powiedzieć, czy to przypadek, czy nie, ale adaptacja ta, chyba już nie mimochodem, wpisała się w ogólnoeuropejską debatę na temat afro-azjatyckich emigrantów zarobkowo-cywilizacyjnych, którzy przykryli swą mnogością i bezczelnością falę uchodźców wojennych. Dowodzi tego, wydrukowany w programie sztuki, esej Joanny Krakowskiej ?Poradnik tubylca?. Ta wzięta, przynajmniej w lewackim segmencie współczesnego środowiska teatralnego, eseistka popełniła jednak nadużycie, niedwuznacznie stawiając znak równości między obecną inwazją obcych kulturowo imigrantów islamskich motywowanych nie chęcią przeżycia tylko pragnieniem życia w lepszych warunkach i na czyjś koszt, a migrantami ?wewnętrznymi? w Stanach Zjednoczonych lat trzydziestych XX wieku, którzy uciekali do Kalifornii przed śmiercią z głodu. Migranci amerykańscy szukali pracy, aby przeżyć, zaś ci obecni chcą po prostu lepiej żyć i to najlepiej bez żadnej pracy, z zasiłków. Choć historia w sensie zdarzeń nie powtarza się, to jednak pewne mechanizmy dziejów ? tak.

Kiedyś świat przemierzały fale rabusi: Hunowie, Mongołowie, Szwedzi. Współcześni rabusie są tylko bardziej współcześni, to znaczy mniej krwawi i zrabowanych dóbr nie chcą zabrać do siebie, ale do nich pasożytniczo się przyssać. Także do gotowych, sprawdzonych struktur gospodarczo-społecznych. Mówienie o ich wykorzenieniu z ojczyzn nie ma sensu, bo są to nomadzi, dla których korzeniami są namiot, Koran i szariat.

Nadużycia dokonano również w wizualnej części programu sztuki, zestawiając fotografie bud migranckich zwanych hooverile z 1936 roku w Kalifornii ze współczesnymi namiotami migrantów, nazywając ich bezpodstawnie uchodźcami, w Calais (Francja) w 2015 roku. Nadużyciem jest ?dopisanie? J. Steinbeckowi takiej, jakże współczesnej a nie z lat trzydziestych XX wieku, opinii miejscowych o uchodźcach: ?Roznoszą choroby, pobierają rządowe zapomogi z pieniędzy podatników, sieją zamęt, zagrażają społecznemu bezpieczeństwu, są terrorystami?. Europa polityczna nie chce bądź nie potrafi zdefiniować tego zjawiska i dlatego go ukrywa w oparach poprawności politycznej bądź pod płaszczykiem powyższej połajanki publicystycznej. Tylko, że takie strusie bądź kogucie zachowanie się żadnego problemu nie rozwiązuje.

Doprawdy, ale bardzo dokładnie przeczytałem szóste wydanie z 1971 roku powieści ?Grona gniewu? i takiej opinii Kalifornijczyków o Oklakach nie znalazłem. Nie było tam też oczywiście, histerycznej konkluzji J. Krakowskiej: ?A stąd tylko krok do uzbrojonych bojówek, do wysokiego płotu na granicy. Przecz z uchodźcami!!!”

Czy J. Krakowska napisała swoje, bardzo pospieszne zresztą, a więc niechlujnie sporządzone rozważanie na zamówienie islamskiego lobby, czy z inteligenckiej, lewackiej naiwności, w każdym razie popsuła historyczne, naukowe niemal podejście do powieści J. Steinbecka, jakie miało miejsce w bydgoskim teatrze. Teksty wyjaśniające kontekst dramatu, wyświetlane od czasu do czasu na ekranie, w żadnym momencie nie dokonywały tak trywialnych aktualizacji. Były bardzo rzeczowym, choć nie chłodnym, komentarzem do dziejącej się na scenie akcji. Całe szczęście, że oduczona głębszej refleksji i weryfikacji rzeczowej przez poprzedniego dyrektora Pawła Łysaka bydgoska publiczność, programów teatralnych raczej nie kupuje. Przychodzi na ubaw, hucpę co zresztą dowodziły salwy śmiechu podczas nielicznych, nasyconych komizmem, raczej łzawym, scenek.

Wbrew panującej modzie postąpił jednak reżyser oraz autor scenariusza Paweł Wodziński i nie dokonał nadużycia zniekształcenia tekstu pierwowzoru. Pozostał wierny J. Steinbeckowi oraz tłumaczowi powieści na język polski Alfredowi Liebfeldowi. Aby spektakl miał powieściowy, rozlewny klimat, poszczególne postaci recytowały fragmenty narracji z kart książki, począwszy nawet od pierwszej stronicy.

Szkoda tylko, że ważną w powieści postać kaznodziei Jima Casy?ego reżyser przemianował na pastora. Aby było bardziej zrozumiale, bardziej protestancko? Błędna droga! W denominacjach protestanckich kaznodzieja i pastor, to dwie różne figury. Pastor, na wzór kapłana w katolicyzmie i prawosławiu jest sługą ordynowanym, sprawuje czynności liturgiczne i w zasadzie przewodzi zborowi (parafii). Kaznodzieja natomiast, jak sama nazwa sugeruje, głosi przede wszystkim kazania i to niekoniecznie w świątyni. Jest misjonarzem. Nie przewodzi zborowi, choć oczywiście może uczestniczyć w jego życiu. Bardzo często wędruje z miejsca na miejsce. A takim był właśnie wielebny Jim Casy, szczególnie gdy stracił powołanie i ?nie czuł już Ducha Bożego w sobie?. A jednak nie utracił chęci wygłaszania mów o podłożu religijno-filozoficzno-moralnym i takie, na wyraźne zapotrzebowanie uchodźców z Oklahomy, wygłaszał.

Wierność literackiemu pierwowzorowi i faktom historycznym nie pozbawiła jednak reżysera własnego, indywidualnego podejścia do adaptowanego dzieła. Chyba się nie mylę, ale P. Wodziński spróbował swojej adaptacji nadać wymowę egzystencjalną. Wydobył z powieści i nadał im sceniczną siłę, takie kwestie jak: ?Wąska jest granica między głodem a gniewem? czy ?Wszystko co święte to to, co żyje?.

Mamy więc w istocie dramat o sile życia, o borykaniu się człowieka z trudnościami, o ludzkim egoizmie i ludzkiej solidarności. Exodus 2,5 miliona ludzi z Oklahomy i Teksasu do Kalifornii w latach trzydziestych XX wieku, spowodowany kapitalistyczną eksploatacją przyrody i człowieka, jest jakby pretekstem do ukazania fundamentów ludzkiej, w tym społecznej egzystencji, wciąż podkopywanych i wciąż odbudowywanych.

Zresztą taki, szerszy wymiar, wyziera też z samej powieści, niezależnie, czy była ona pisana na zamówienie partii komunistycznej czy własnego protestu przeciwko kapitalistycznemu wyzyskowi oraz zwykłej głupocie możnych ówczesnego świata. Bo dzieło literackie wysokiej klasy, a są nim niewątpliwie ?Grona gniewu?, zawsze niesie uniwersalne przesłanie. Burza pyłowa, czyli Dust Bowl, która w wyniku nadmiernej eksploatacji ziemi, ale też wycięcia lasów, pustoszyła w latach trzydziestych XX wieku pola Oklahomy, staje się jakby symbolem wydarzenia nieprzewidzianego i niezależnego od pojedynczego człowieka, ale z którym człowiek musi się zmierzyć i wobec którego musi sprawdzić swoje człowieczeństwo. W przypadku, przedstawionej w powieści i na scenie rodziny Casy, sprawdzian ten wypadł nadzwyczaj dobrze. Mała liczba konfliktów podczas ich exodusu aż zaskakuje. Duża liczba solidarnych zachowań wzrusza. Powieść kończy się sceną, gdy Rosasharn po urodzeniu martwego dziecka karmi piersią umierającego z głodu napotkanego człowieka.

Dzisiejszy, co wcale nie znaczy, że współczesny teatr w Polsce, posługuje się kilkoma, nie spotykanymi dotąd technikami i formami organizacji spektaklu. Poszerzają one przestrzeń teatralną, także w głąb, dają większe nasycenie wrażeń, ale czy kierują widza w oczekiwanym (przez widza, reżysera) kierunku? Bardzo często poprzez swą mnogość i migotliwość stwarzają mętlik w głowie.
Te nowe techniki i formy to:
1. Mikroporty.
Nie zmuszają aktora do pracy nad dykcją. W wielu sytuacjach, szczególnie gdy dramat osiąga wysoki stopień ?naturalności?, psują efekt; e to tylko teatr.
2. Wideo wraz z ekranem do projekcji nakręcanych scen.
Kamerzysta biegający po scenie i nakręcający ?kawałki?, których przeciętny widz nie jest w stanie dostrzec, szczególnie na drugim planie, wygląda jak intruz, potęguje ?teatralność?; dobrze, gdy nie jest zbyt nachalny w prezentacji szczegółów.
3. Powierzenie kilku ról w jednym spektaklu jednemu aktorowi.
Utrudnia to identyfikację widza z wybraną postacią, a aktora sprowadza do roli ?mechanicznego gracza?.
4. Zmiana scenografii przy podniesionej kurtynie, dokonywana często nie przez montażystów, ale samych aktorów.
Potęguje to również wrażenie umowności, teatralności spektaklu, choć bez wątpienia miało już miejsce w teatrze starożytnym i średniowiecznym.
5. Zatrudnianie amatorów, ?naturszczyków?, często osób o cechach nietypowych.
Gra amatorów wprowadza pewien dysonans, osłabia stylową spójność spektaklu.
6. Zastępowanie muzyki, _ad hoc komponowanymi i pisanymi piosenkami.
Dobrze, jeśli aktor umie i chce śpiewać, gorzej gdy musi, a nie potrafi.

Wymieniono tu jednak słabości i mankamenty, coraz bardziej powszechnych ?nowości techniczno-organizacyjnych?, w dzisiejszym teatrze choć można też sporządzić listę ich zalet. W każdym razie P. Wodziński zastosował wszystkie te nowinki z umiarem i kto wie, czy właśnie dzięki nim ta sceniczna adaptacja rozlewnej, bardziej narracyjnej niż fabularnej powieści, stała się strawna. Inaczej byłaby frapującą, ale mało sceniczną opowieścią, której rozpędzony i rozkojarzony współczesny widz nie chciałby wysłuchać do końca. Tym bardziej, ze J. Steinbeck fabułę i dialogi przeplótł politologiczno-ekonomicznymi komentarzami. Uczynił to skądinąd zgrabnie poprzez mocno rozbudowaną figurę wszystkowiedzącego narratora.

Reżyser udatnie obsadził poszczególne role. Najwyraźniejsza była Beata Bandurska w roli Matki. To ona dźwiga cały ciężar walki z przeciwnościami, to ona dba o to święte życie, przymuszając do tego dbania resztę rodzinny, a szczególnie zagubionych w zmiennej rzeczywistości mężczyzn. Póki wszystko było stabilne, to choć zdarzały się nieszczęścia, mężczyźni byli drogowskazami (?Teraz kobiety wiedziały, że są bezpieczne i że mężczyźni już się nie załamią?). Kiedy jednak nastąpiło odcięcie od korzeni i ciężarówki wyjechały na sławną route 66, która choć miała swój kierunek, to wiodła ?nie wiadomo dokąd?, jedynym drogowskazem stało się zachowanie życia. A to już jest domena kobiet.

Niezły był Piotr Wawer jako Tom Joad, ów mimowolny kryminalista, ale też samorodny filozof. Matka wręcz twierdziła, że z całej rodziny jest on najrozsądniejszy. To ten rozsądek, a raczej współczulność wobec innych ludzi pchnął go w objęcia ruchu robotniczego. P. Wawer grał powściągliwie, jakby z kamienną twarzą, cały czas skupiony na tym co robi i co mówi. Refleksyjnością i zdystansowaniem wyraźnie odstawał od pozostałych, emocjonalnie rozedrganych postaci.
Jakub Ulewicz w roli jego brata miał dwa oblicza – jedno jakby wioskowego półgłówka, drugie ? rozważnego opiekuna młodszego rodzeństwa.

Ich siostra Rosasharn (Martyna Peszko), zawsze była pomocna Matce, zawsze na jej zawołanie. Jej zgrabnie odtworzona rola najdobitniej ukazuje siłę rodzinnej więzi.

Dynamiką, ale też dobrą dykcją, popisał się Grzegorz Artman jako kaznodzieja Jim Casy, choć ? według mnie ? wykazywał zbytni dystans roli, którą przyszło mu pełnić. A przecież nie była to rola przymusowa. Przylgnął do uchodźców, bo znów poczuł powołanie. ?Chcę być z tymi, co błąkają się po drodze? – mówił. Trochę tylko raził uśmieszek błąkający się na jego twarzy.

Niezbyt rozbudowana rola przypadła zjawiskowej Małgorzacie Trofimiuk. Niemniej jej taniec z nastolatkiem, gdy najpierw każe mu się obłapić w pół, a potem, prowokując cały czas, strząsa niczym robaka jego rozdygotane dłonie ze swoich pośladków, naprawdę godny jest nie tylko uśmiechu, ale i podziwu, że z tak błahej sceny można zrobić aktorski majstersztyk!

Nie znalazła się dobra rola dla Rolanda Nowaka, który rok wcześniej dał się poznać jako rewelacyjny Samuel Zborowski. Wydaje się, że dla tego charakterystycznego, o posągowej sylwetce aktora nie ma miejsca w ubogiej rodzinie oklahomskich, wygnanych z ziemi dzierżawców, ale cóż, reżyser chciał w swym sztandarowym dziele zatrudnić prawie cały swój zespół. Może to i dobrze; trupa teatralna to też jakby rodzina Casy. Choćby na chwilę.
Ona też musi się zmierzyć z lawiną przeciwności, począwszy od zrozumienia i wchłonięcia treści dzieła, które ma przedstawić a skończywszy na bliżej nie określonych oczekiwaniach, zmanierowanej jednak przez P. Łysaka, publiczności. Przedstawić, nie szydząc z wszystkiego i nie obnażając się, dramat sprzed wieku i to z drugiej półkuli, nie było łatwo. Ale udało się i za to należą się trupie, której dyrektoruje P. Wodziński, szczere słowa uznania. Jako reżyser udowodnił on także, że można być wiernym oryginałowi i nie utracić nic z atrakcyjności.

Stefan Pastuszewski

John Steinbeck, Grona gniewu, adaptacja i reżyseria Paweł Wodziński, Teatr Polski w Bydgoszczy, premiera 16 stycznia 2016 roku