Małgorzata i Janusz Ratajczakowie są od  30 lat razem. Na scenie i poza sceną.

Nieczęsto bywa, żeby małżeństwo śpiewaków obchodziło wspólny jubileusz pracy na tej samej scenie operowej. Ale na pewno nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby był to jubileusz 30-lecia. Małgorzata i Janusz Ratajczakowie, soliści Opery Nova w Bydgoszczy są tu absolutnymi wyjątkami.

Poznali się w 1980 roku w przykościelnym chórze „De profundis” w Szczecinku, prowadzonym przez emerytowaną solistkę opery bydgoskiej, później wykładowcę Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy, Irenę Maculewicz-Żejmo. Małgosia miała wówczas piętnaście lat i była uczennicą Liceum Ekonomicznego, a o trzy lata starszy Janusz uczęszczał do Technikum Mechanicznego. Byli w grupie najzdolniejszych uczniów wyłowionych z chóru, z którymi pani Żejmo pracowała indywidualnie. I to tam właśnie zaczęła się ich żmudna praca nad przygotowaniem do studiów wokalnych.

- Był rok 1983 - wspomina Janusz Ratajczak - kiedy po maturze wziąłem udział w Konkursie Moniuszkowskim dla Śpiewaków Amatorów w Kudowie Zdroju i wygrałem go. W tym samym też roku dostałem się na studia do Bydgoszczy. Podobnie zresztą, Małgosia, która już w dzieciństwie wyśpiewywała przed lustrem cały repertuar Anny Jantar. Ona również, wygrawszy konkurs w Kudowie w roku 1984, rozpoczęła studia na tej samej uczelni, co ja, a że zdolniejsza, bo z przygotowaniem muzycznym, wkrótce z pierwszego roku skoczyła na trzeci.

Pani profesor Żejmo, będąca też pedagogiem w Akademii, ze wszystkich sił starała się pielęgnować w nas miłość do opery; od operetki kazała nam stronić. Studia wokalne ukończyliśmy równocześnie w roku 1989 i zostaliśmy w Bydgoszczy. Na piątym roku pozytywnie zaliczyliśmy przesłuchanie do tutejszej opery i ówczesna dyrektor, pani Alicja Weber, przyjęła nas na etaty solistów.

Debiutowałem w Bydgoszczy 1 lutego 1988 roku postacią Franka w premierowym spektaklu „Flisa” Stanisława Moniuszki.  Potem przyszły większe role i uznałem, że mój głos powinien być dalej szkolony, bo natura i muzykalność to nie wszystko. Znalazłem wspaniałego profesora, znakomitego polskiego tenora Romana Węgrzyna i przez dwa lata kształciłem się pod jego kierunkiem. Praca ta zaowocowała wielkimi rolami w operach i operetkach.

Dysponując już lepszą techniką i świadomością wokalną, zmierzyłem się w bydgoskiej Operze z partią Sou Chonga w ,,Krainie uśmiechu” Franza Lehára. Później był Hoffmann w ,,Opowieściach Hoffmanna” Jacquesa Offenbacha, Stefan w ,,Strasznym dworze” Stanisława Moniuszki, Faust w ,,Mefistofelesie” Arriga Boita, Turiddu w ,,Rycerskości wieśniaczej” Pietro Mascagniego, Cavaradossi w ”Tosce” Giacomo Pucciniego i szereg innych wielkich ról tenorowego repertuaru. Jednakże taką najbliższą, którą mogłem śpiewać o każdej porze dnia i nocy, i którą wykonywałem w sześciu inscenizacjach w kraju i za granicą, jest Don José w „Carmen” Georgesa Bizeta. Zdobyłem za nią Złotą Maskę. Chętnie również występuję też w operetkach. Wbrew potocznej opinii, uważam, że jest to najtrudniejsza forma wykonawstwa muzycznego.

„Carmen” Georgesa Bizeta

W sumie przez te 30 lat zaśpiewałem ponad 55 ról. Stałem na scenach wszystkich polskich teatrów operowych. Były lata, że jeździliśmy na tournée, stąd ponad 250 wykonań scenicznych w wielu operach i bardzo wielu operetkach, miało miejsce za granicą.       

Małgorzata Ratajczak - Debiutowaliśmy w tym samym czasie we wspomnianym „Flisie”. Janusz jako Franek, ja byłam Zosią. Na V roku studiów zaśpiewaliśmy razem „Traviatę” Giuseppe Verdiego, a tuż przed ślubem, w 1991 roku, „Potajemne małżeństwo” Domenica Cimarosy i „Barona Cygańskiego” Johanna Straussa. I dobrze się stało, bo po ślubie, byłam już mezzosopranem…

To było dość zabawne. Jeszcze w czerwcu śpiewałam w „Eugeniuszu Onieginie” sopranową Tatianę, a po urodzeniu bliźniaków i urlopie wyszłam na scenę już jako Olga. Od początku zdawałam sobie sprawę, że na dłuższą metę mój głos lepiej będzie odnajdował się w partiach mezzosopranowych i muszę powiedzieć, że nawet mnie to cieszyło, bo jest w nich zazwyczaj więcej do zagrania. Są bardziej wyraziste scenicznie, często humorystyczne, a nawet groteskowe.

J. R. - Jest to zawód, w którym cały czas trzeba doskonalić swe umiejętności, rozwijać głos, inwestować w siebie. Ważne jest inteligentne podejście do kariery. Nasze pokolenie zaczynało na scenie od najmniejszych ról z czasem przechodząc do coraz większych. Te najpoważniejsze śpiewaliśmy już w optymalnym dla artysty wieku. Dziś jest inaczej - ogłasza się casting „na młodą, piękną, z nogami do szyi, do lat 25”, która ma wykonać jakąś dramatyczną rolę. Tym ludziom robi się krzywdę. Oni pośpiewają pięć lat i skończą się. Znikną z rynku. Poza tym, by w pełni udźwignąć ciężar takiej roli trzeba coś przeżyć, trzeba być dojrzałym psychicznie, bo tylko to przełoży się na prawdę sceniczną.

M. J. - Ale życie stawia trudne warunki. Młodzież ma dziś gorzej. Jak dyrektor zaproponuje jakąś rolę, to się ją po prostu bierze, bo, jeżeli nie ma się etatu, z czegoś trzeba żyć. Kiedyś można było rozgrywać to mądrzej. Dzięki temu wytrwaliśmy na scenie trzydzieści lat.

Nie tylko my zresztą tak postępowaliśmy. Pamiętam, jak dyrektor Opery Śląskiej, Tadeusz Serafin zaproponował mi po konkursie im. Adama Didura, Azucenę w „Trubadurze”. To było moje marzenie, umiałam ją prawie całą, nie miałam jednak wówczas jeszcze trzydziestu lat. Z bólem serca, ale zdobyłam się na to, by odmówić. I dobrze się stało, bo za osiem lat przyjechała na kursy do Polski Fiorenza Cossotto, spotkałyśmy się i ona przygotowała mnie do postaci Azuceny tak, że śpiewałam ją potem przez wiele lat.

Mądre wybory to jedno, ale szczęście to drugie. My zawsze spotykaliśmy na swojej drodze kogoś, kto w nas wierzył. Poza tym mieliśmy w sobie bardzo dużo pokory i samokrytycyzmu. Staraliśmy się też jak najsurowiej oceniać siebie nawzajem. Oczywiście każda uwaga budziła najpierw bunt, potem skłaniała do refleksji, a w efekcie prowadziła do naprawy błędu. Dziś każdy jest już najlepszym krytykiem samego siebie.

J. R. – My, w efekcie naszej ciągłej pracy nad sobą, bardzo często jesteśmy jeszcze zapraszani do współpracy przez różne teatry. Choć niedługo zapewne, siłą natury to się skończy.

M. R. - Janusz w 2017 roku miał premierę „Hrabiny Maricy” Imre Kálmána i ,,Opowieści Hoffmanna” Jacquesa Offenbacha w Krakowie. Ja za chwilę zaczynam w Krakowie próby do partii Zity w „Gianni Schicchi” Giacomo Pucciniego. Rzecz będzie wystawiana razem z „Pajacami” Ruggera Leoncavalla, w ostatni weekend marca. To podobna rola do Pani Quickly z naszej ostatniej bydgoskiej premiery, „Falstaffa” Giuseppe Verdiego. Postać też trochę komiczna, ale dużo starsza. Będę więc musiała się szybko postarzeć. Ale jestem do tego przyzwyczajona, całe życie się postarzam. Już w urlopie macierzyńskim moją pierwszą rolą była Czipra – stara cyganka, w „Baronie Cygańskim”. Ta rola w moim wykonaniu, ma już tyle lat, ile nasze dzieci, strasznie jej nie lubię, bo coraz mniej się już muszę się do niej charakteryzować…

J. R. – A już ci pewnie będzie towarzyszyć do emerytury… Byle byłby głos.

M. R. - No właśnie, soprany mają gorzej. Myślę, że Pan Bóg czuwał nade mną już na początku kariery, przekreowując mnie na mezzosopran. Kiedyś bardzo przeżywałam, to rozstanie się z najwspanialszymi partiami heroin. Teraz patrzę na to zupełnie inaczej.

J. R. – Z czasem mijają kariery i emocje, mija ten młodzieńczy zapał, życie dokonuje w nas przewartościowania, ale zawód pozostaje i trzeba wykonywać go najlepiej, jak się potrafi. A w tym zawodzie odnalezienie siebie i własnej wartości jest najważniejsze. Im szybciej tego dokonamy, tym lepiej. Tylko wtedy jesteśmy wolni i możemy poświęcić się sztuce.

M. R. – Trzeba pamiętać, że głos musi wystarczyć artyście na całe życie. Ogromne znaczenia ma też pokora. A wracając do postaci, muszę powiedzieć, że moją ulubioną rolą jest właśnie wspomniana Azucena w „Trubadurze”. Pociągają mnie takie role, w których jest nie tylko co zaśpiewać, ale i co zagrać. Uwielbiam sam proces budowania postaci.

Oglądałam swoją Carmen z premiery i kolejnych etapów pracy nad nią, śledząc, jak ta postać ewoluowała. Bo inna była, kiedy śpiewałam ją w wieku trzydziestu paru lat, a inna w wieku czterdziestu paru…. A że jest to też postać w jednym spektaklu rozwijająca się; w każdym akcie dojrzalsza, to stanowi materiał do pracy arcyinteresujący. Wiele zależy też od mojego nastroju w danej chwili, od miejsca, w którym śpiewam, realizatorów przedstawienia, partnerów. Można więc powiedzieć, że ta moja Carmen miała ogromną gamę wcieleń. Dwa lata temu, z własnej inicjatywy, rozstałam się z nią. Uznałam, że nawet mając bardzo dobre warunki głosowe, nie można w nieskończoność grać amantki.

J. R. - Dla dobra sztuki i własnego, trzeba wiedzieć nie tylko, kiedy jest na coś za wcześnie, a kiedy za późno. Ja w tej chwili realizuję już tylko takie role, o których wiem, że mogą posłużyć mi jeszcze na kilka lat, bo ich warstwa wokalna i aktorska nie sprawiają mi problemu, a przynoszą ogromną radość. Na szczęście jest ich dużo, a roczna liczba spektakli, do których jestem zapraszany, w pełni mnie satysfakcjonuje.

M. J. - Potem przychodzi czas na inne postaci, też ciekawe, jak np. wspomniana już Azucena, w których można odnaleźć całą paletę nowych barw i wiarygodnie zagrać, dramat, ciepło, radość, ból. Bywa, że dostajemy role, których nie lubimy, ale żeby przekonać do nich widza, najpierw sami musimy się z nimi zaprzyjaźnić. Ja np. nienawidziłam zawsze wcielania się w postaci męskie, a musiałam zrobić wszystko, żeby wiarygodnie zaistnieć jako  Orłovsky z „Zemsty nietoperza” Joanna Straussa syna, Volpino z „Aptekarza” Josepha Haydna czy Niclausse z „Opowieści Hofmana” Jacquesa Offenbacha. One wymagają od kobiety ogromnego wysiłku psychicznego, a i, tak jak to było w bydgoskiej realizacji, fizycznego, trzeba wykonywać jakieś wygibasy, podnoszenia, podrzuty… Ale mam nadzieję, że trochę postaci verdiowskich uda mi się jeszcze zaśpiewać… A jak nie, to trudno. Teraz pracuję nad Puccinim. Choć rola nieduża, ale komediowa, jest więc nie tylko co zaśpiewać, ale i zagrać.

J.R. – Oficjalnie nasze 30-lecie liczymy od wspomnianej premiery „Flisa”, ale wcześniej też dużo koncertowaliśmy i z chórem, i solo. Oprócz Konkursu Moniuszkowskiego, jako jego laureaci, wiele występowaliśmy na terenie całej Polski. A jeszcze przedtem na Festiwalu Organowym w Koszalinie, koncertowaliśmy w Filharmonii Koszalińskiej, jeździliśmy z chórem po całej Polsce, Niemczech, Austrii. Ale nie warto tego wszystkiego liczyć, bo jeszcze nam wyjdzie 40 lat i będzie wstyd, i zdumienie, że ci Ratajczakowie jeszcze żywi…Uznajmy więc, że w tym roku obchodzimy jubileusz trzydziestolecia pracy zawodowej na scenie. A że artystycznej jest więcej, pomińmy…

M. R. - 13 lutego uczcimy nasz jubileusz udziałem w koncercie małżeństw, który odbędzie się w Operze Krakowskiej, drugiej obok Opery Nova najbliższej nam scenie w Polsce. Równolegle do pracy artystycznej prowadziliśmy zawsze działalność pedagogiczną. Zaczęliśmy od szkół muzycznych Torunia i Inowrocławia, potem doszły wyższe uczelnie. Ja jestem adiunktem w stopniu dr. hab. i pracuję w Akademii Muzycznej w Krakowie, a mąż jest od pięciu lat profesorem tytularnym i od 2009 roku pracuje w Akademii Muzycznej w Łodzi. Nasze biografie potwierdzają najlepiej stare porzekadło, że nie ma proroków we własnym kraju. Cały czas jesteśmy w rozjazdach i prowadzimy życie na trzy domy. Łódź, Kraków i Lipniki. Pół tygodnia jesteśmy osobno, a pół razem.

J. R. - Wspólna praca, wspólne wyjazdy zdołały już tak scementować nasze małżeństwo, że teraz możemy sobie pozwolić na okresowe rozłąki. Żaden kryzys nam już nie grozi. Tyle razy ją zabijałem na scenie, że wyładowałem już wszelkie złe emocje. Poza tym nasze małżeństwo zrodziło się z długoletniej przyjaźni. Znaliśmy się wiele lat i w końcu wzięliśmy ślub. Rok później urodzili się nasi dwaj synowie Łukasz i Dawid.

M. R. - Wielu artystów wychowuje dzieci za kulisami, w garderobach. My bardzo staraliśmy się trzymać naszych synów z dala od teatru. Zawsze wynajmowaliśmy nianię, korzystaliśmy z pomocy babć, ale oni i tak, w wieku 11 lat znaleźli drogę na scenę. Przed premierą „Toski” poszukiwano dzieci do statystowania. Nabór prowadzono poprzez Pałac Młodzieży, gdzie chłopcy chodzili na dodatkowe zajęcia. Sami się zgłosili. A po premierze okazało się, że obaj zakochali się w operze.

Zresztą czemu tu się dziwić, jeżeli od urodzenia mieli „operę w domu”. Zawsze któreś z nas coś ćwiczyło, albo czegoś słuchało. Rozmawialiśmy też przeważnie o muzyce. A dzieci od pierwszych dni usypiane były z magnetofonu kasetowego pierwszym aktem „Traviaty” w wykonaniu Montserrat Caballé. Po pół godzinie, kiedy kaseta się kończyła, oni już spali. Obaj zaliczyli szkołę muzyczną I stopnia. Tak na wszelki wypadek, jakby któremuś kiedyś zachciało się śpiewać, to żeby znał nuty. No i w pewnym momencie, trzy lata przed maturą, Łukasz oznajmił, że on chce śpiewać. Byliśmy mimo wszystko zaskoczeni. A Dawid zdradził, że kiedy my wychodziliśmy do pracy, brat cały czas śpiewał. No to zaczęliśmy z nim pracować i skończył Akademię Muzyczną. Scena go lubi, on lubi scenę.

Oczywiście cały czas jeszcze pracuje nad sobą, rozwija się i mam nadzieję, że będzie podejmował w życiu mądre decyzje. Ma już za sobą debiut na profesjonalnej scenie. Po raz pierwszy wystąpił w Teatrze Muzycznym w Poznaniu, gdzie zadebiutował partią Boniego w „Księżniczce czardasza” Imre_Kálmána, a w minionym roku na deskach Opery Krakowskiej zaśpiewał partię Barona Kolomana Żupana w „Hrabinie Maricy”. Ożenił się też ze śpiewaczką, Hanną Okońską; czyli dość dokładnie poszedł w nasze ślady.

Dawid, drugi syn, mimo że z zawodu jest informatykiem, też ma wielkie zamiłowanie do muzyki, znakomity słuch i bardzo lubi śpiewać. Zawsze kiedy przyjeżdża z Gdańska, siada do pianina i coś tworzy.

J. R. – Nie jesteśmy zawsze lojalni wobec zawodu. Latem bardzo lubimy usiąść na tarasie w ciszy, przy piwie i zapalić papierosa.

M. R. - W ciągu roku te używki mogą dla nas nie istnieć. Lato jest naszą porą grzechu i leniuchowania. Jeździmy zawsze w jedno miejsce na Riwierze Makarskiej w Chorwacji. Niczego nie zwiedzamy, tylko leżymy na plaży i kąpiemy się w morzu. Mamy tam też na plaży ulubioną knajpkę z widokiem na Adriatyk.

J. R. – Nie tak do końca leniuchujemy. Zwiedzamy. Ale już nie tak intensywnie, bo przez lata poznaliśmy Chorwację dość dokładnie; byliśmy prawie wszędzie. Ale lubimy plażę. Tego lata też oczywiście nasza riwiera i ukochane Tucepi. Po roku bardzo intensywnej pracy mamy serdecznie dosyć wszelkich podróży. Kiedy po trzech dniach spędzonych w samochodzie i hotelach, docieramy wreszcie do Chorwacji, to na miejscu już tylko wypoczywamy. Również każdego roku, od 30 lat, jeździmy też do Mielna, ale niestety w Polsce nie zawsze jest pogoda, wtedy siedzimy w hotelowym jacuzzi i modelujemy sylwetki.

W ciągu roku akademickiego na wyjazdy rekreacyjne nie mamy czasu, ale staramy się zimą, chociaż na tydzień, wyjechać do Zakopanego. Tak będzie też w tym roku, w lutym; hotel już mamy zarezerwowany i opłacony, więc jechać musimy. Pracujemy we wszystkie prawie weekendy. Ja np. mam w styczniu 10 spektakli gościnnych. W jednym tygodniu po 5, codziennie i każdy w innym mieście. Stąd po zaśpiewaniu jednego koncertu, muszę przejechać 300 km, aby stawić się na następnym. Możemy powiedzieć, iż oprócz śpiewaka i pedagoga, mamy jeszcze trzeci etat - kierowcy.

M. R. - Ja niedawno śpiewałam w Gdańsku, jechałam więc z Krakowa przez Bydgoszcz, potem znowu wracałam do Krakowa. Ale cieszymy się, że jeszcze ciągle możemy śpiewać. Bo to jest najważniejsze.

Zdjęcia pochodzą z zasobów Opery Nova i archiwum domowego.