Idę ulicą Śniadeckich. A tu dwa rodzaje usług: pożyczki i tanie ciuchy. Jedne po drugich, jedne na drugich. Od czasu do czasu, przerywnik ? Żabka, tandetne drobiazgi, alkohole. Przynajmniej ludzie mogą się upić!
Nie wiedziałem, nie zdawałem sobie sprawy, że to przybrało aż takie rozmiary. Dawno tu nie byłem. Skrupulatnie nie liczyłem, ale myślę, że na odcinku od Gdańskiej do Matejki jest z dziesięć punktów pożyczek szybkich, łatwych i przyjemnych i z osiem ciucholandów. Bydgoszczanie żyją na pożyczkach i w ciuchach znoszonych przez Anglików, Niemców i Irlandczyków.
Widoki tych sklepów uzmysławiają naocznie, w jakim kraju żyjemy. Jakie jest to nasze miasto.To kraj nędzy i rozpaczy. Miasto braku perspektyw. Kraj pożyczkobiorców. Klientów Providenta.
Idę dalej w stronę Dworcowej. Sklepiki z prezentami. Tandeta. Srebrnopodobne łańcuszki, pierścionki, tombakowe cudeńka. Galimatias tandety i złego gustu.
To naprawdę jest moje miasto w dwadzieścia pięć lat po odzyskaniu niepodległości? Nie ma Rometu, nie ma Kobry. Są za to sklepy z tombakiem i pożyczki od ręki.
Zawracam w stronę Piastowskiego Rynku. Tu trochę się uspokajam. To jest wciąż ten rynek, żywych ludzi i emocji. Żywego handlu. Świeże owoce i warzywa. Wożone tu z okolicznych wiosek. Sprzedawca konfekcji wesoło woła: – Gacie, gacie! Wiem, że rozumie sens tych słów. Wiem, że dobrze się bawi. Bez nienawiści. Po prostu bawi mijające jego stoisko panie, które zapewne swoje gacie jednak jakieś mają.
Uliczki przyległe do placu Piastowskiego, to już inna historia. Aż strach, czy tynk nie spadnie na głowę. Atmosfera jak w ?Małej Apokalipsie? Tadeusza Konwickiego. Świat bydgoski wokół się wali. Od czasu do czasu wypasiony samochód. Widoczki więc jak z południowoamerykańskich aglomeracji. Bieda i bogactwo tuż obok siebie.