Wybudujmy w Bydgoszczy park rozrywki. Taki z prawdziwego zdarzenia. Może nie jak Disneyland i nie jak Europa Park. Ale przynajmniej jak Phantasialand w Niemczech. Powiedzmy trzydzieści hektarów i jedna kolejka górska (no może dwie). Rozwiązanie to ma same, niemalże, zalety. Rozsławiłoby Bydgoszcz w kraju i w Europie. Byłoby cudowną rozrywką dla Bydgoszczan, dla których można by ufundować darmowe wejściówki. Taki park przyćmiłby Toruń i przyniósłby stuletnią sławę tym uszczęśliwiaczom ludu, którzy by go wznieśli.

Bydgoszczanie zadłużeni są na miliard. Może uda się pożyczyć drugi. Zostawić zera. Postawić dwójkę z przodu. Proste. Dzieci i wnuki spłacą. Za to jak im dzieciństwo wzbogacimy. Jak się będą cieszyć! Podrosną, to odrobią. Od tego są, żeby uszczęśliwiaczom ludu pożyczki żyrować i gotowizny na bieżące wydatki dostarczać.

Ktoś może zapytać, a co jeśli klientów będzie za mało? Jeśli inwestycja nie dość, że zwiększy zadłużenie miasta, to jeszcze trzeba będzie do niej rokrocznie dopłacać? Polscy politycy znają na to odpowiedź: Co się nie opłaca, to się popłaca.
W akcie szczerości mogliby też powiedzieć: Nienasze długi nam niestraszne. W ogóle wiele ciekawostek tego rodzaju mogliby zdradzić, ale nie chcą. Trzeba im tę wiedzę tajemną wydzierać spomiędzy wierszy o udanych inwestycjach i dofinansowaniu z Unii. Skromność każe im otwarcie nie chwalić się wiedzą na temat nowoczesnej ekonomii, żeby tradycyjna, rodzinna i biznesowa, nie musiała wstydzić się swojego zacofania.

Bo czy nie głupio zrobiłoby się zwykłemu człowiekowi, gdyby się dowiedział, jak niemądrze zarządza swoim budżetem? Przecież sposobem na rozwój i dobrobyt jest zadłużyć się ponad połowę rocznych dochodów, zatrudnić ze sto osób służby domowej, większość pieniędzy ?inwestować? w przedsięwzięcia, które są deficytowe, a potem oszukać samego siebie, zmienić zasadę naliczania zadłużenia, aby zadłużać się jeszcze bardziej.

Jeśli nie park rozrywki, to może uda nam się ?na zeszyt? wziąć jakiś mniej wykwintny trunek? Wspaniałą lekcją ekologii połączonej z nowoczesną ekonomią jest bydgoski tramwaj wodny, który rokrocznie przynosi straty. Proponuję dokonać kolejnej równie owocnej w długi syntezy. Połączmy tym razem marnotrawstwo publicznych środków z lekcjami historii. Kupmy sobie sterowiec pasażerski. Byłaby kolejna atrakcja turystyczna. Mogłaby nam władza zbudować też tor do wyścigów konnych albo zainwestować w coś równie skazanego na deficytowość.

Na przykład taki punkt, w którym każdy smutny obywatel mógłby zapisać swoje marzenie. Raz na miesiąc robilibyśmy losowanie i gremialnie uszczęśliwiali nieszczęśliwca. Oczywiście z pieniędzy publicznych za pośrednictwem reprezentantów ludu. Byłaby heca! Resztę życzeń obywatelskich władza mogłaby podzielić między ubiegających się o reelekcję. Byłoby co obiecywać w wyborach.

Gdy przeczytałem relację z trudnej dyskusji z Prezesem Bydgoskiego Portu Lotniczego S.A. popadłem w zakłopotanie. Skąd ta nagła troska o opłacalność samorządowej inwestycji. Przecież za uruchomienie niecałych dwóch kilometrów nowej linii tramwajowej do dworca PKP zapłacono tyle, że wystarczyłoby na zakup ponad 80 autobusów marki Solaris (w tym połowa autobusów przegubowych). Gdyby zamiast linii tramwajowej do Fordonu zrobić to samo, mogłyby po Bydgoszczy jeździć tylko najnowsze autobusy i na dodatkowych trasach, a jeszcze starczyłoby na remont dróg, które w niektórych miejscach Bydgoszczy wyglądają jak po nalocie dywanowym.

Ale trzeba tę gładź społeczną trzeć packą, aż będzie całkiem równiusieńka. Toteż jedni mają przywilej stać w korkach i płacić akcyzę paliwową, a drudzy dla wyrównania, że niewłasnym środkiem transportu podróżują, będą mogli między prywatnymi gnać z i do Fordonu.

Tramwaj do Fordonu to tylko przykład inwestycji ładnej, użytecznej, ale zbyt drogiej. Problem statystycznie drobniusieńki. (Wielki dla mnie, a dla większości żaden.) Polega na nieopłacalności wielu działań podejmowanych przez nowoczesne władze, w tym bydgoskie. Nową ?deficytową inwestycją? okaże się zapewne ?Wielofunkcyjne Centrum Kreatywności Artystycznej?. Jeśli bydgoscy artyści mają problem z kreatywnością to centrum w niczym nie pomoże. A jeśli stać ich na kreatywność to z pewnością taniej będzie dostosować któryś z leżących w mieście odłogiem budynków, niż budować kolejny. Nie jestem przekonany, że sztuka koniecznie musi gnieździć się w klimatyzowanych futurystycznych salach, kiedy Polacy oddając państwu grubo ponad połowę swoich dochodów muszą z kraju emigrować, bo im na utrzymanie dzieci nie starcza i godziwe życie. Ale artystom też się dołożymy.

Zrozumiałem w końcu własny błąd. Odczytałem oburzenie części radnych i prezydenta jako przejaw troski czysto ekonomicznej. Tymczasem za największy problem upatruje się fakt, że z bydgoskiego lotniska są średnio ze trzy starty na dobę. Że lotnisko przynosi straty to sprawa trzeciorzędna. Deficytowości wyborcy nie widzą, a martwotę na tablicy odlotów tak. Nie ma się czym pochwalić. Odczytałem więc kolejną tajemną lekcję zarządzania miastem: mniej ważne ile kosztuje, ważniejsze jak się prezentuje.

Dowiedzieliśmy się, że bydgoskie lotnisko zawsze przynosiło straty i że straty generować musi. I to od samego Prezesa PLB S.A. Zacznie się więc batalia o reformę niereformowalnego. Gdyby udało się zdobyć większościowy pakiet dla Bydgoszczy wieszczę już, jak to się skończy. Zaczniemy dopłacać zagranicznym przewoźnikom, żeby zechcieli do nas podlecieć, choćby po kilku pasażerów. Skoro można dopłacać do rolnictwa i nierentownych tras publicznej komunikacji, to czemu nie do lotnictwa.

Jest to technika polityczna pod nazwą – Wypychanie stanika. Efekt ma być okazały, że wzroku nie można oderwać. Żeby obywatel mógł się pochwalić komuś z innego miasta: A wiesz co u nas zrobili?! A wiadomo przecież, że wyborca biustów inwestycyjnych raczej nie maca. Nie zauważy więc, że sztucznie wypchany jest on pieniędzmi, których jemu akurat brakuje, aby zmienić samochód, pojechać na wczasy albo kupić lepszego gatunku ser. Czego oczy nie widzą?
Zresztą często moi mili współobywatele podzielają dwójmyślenie, iż jeśli coś jest nieopłacalne dla wytrawnego biznesmena to jest to robota dla radnych gromowładnych. Wiadomo przecież, że radni hodują pieniądze w doniczkach i skrupulatnie rozporządzają każdym grosikiem jak własnym. Mogą więc pozwolić sobie na wydatek 35 milionów rocznie na same odsetki od zadłużenia. Tyle bydgoszczanie na odsetki od długu wydadzą za 2013 rok.

Jak gdyby nie bierze się pod uwagę, że wydając pieniądze przede wszystkim tam, gdzie można wyjść na zero, a najlepiej na plus, otwiera się drogę do finansowania kolejnych inwestycji. Ale to tylko moje osobiste mrzonki. Bydgoszczanie będą solidarnie dokładać się 27 tysiącom rodaków, których stać na wycieczki nad Morze Śródziemne. Niech się nie trudzą dojeżdżać do lotnisk, które przynoszą zyski. Przy okazji dotujemy prywatne biura podróży. Niby państwo ma pomagać ubogim. W praktyce zabiera wszystkim, a potem grosik na zasiłki i grosik na błyskotki. Grosik dla sierot, grosik dla klasy średniej, grosik dla właścicieli największych biur podróży w Polsce.

Może i nie stać cię czytelniku na latanie samolotem, ale do lotniska dołożyć się musisz. Pomożecie? Pomożemy! Także tym rodakom, którzy z bydgoskiej bidy uciekają do tej bardziej udanej połowy świata ? na Zachód do pracy. Po co mają się tułać na Okęcie. Dołożymy im. Za to wszyscy bydgoszczanie będą mogli pochwalić się: A my to mamy lotnisko. No tak. Chwała nam! Dokładamy, ale mamy.

Więc mam pomysł. Zróbmy sobie kłopot. Jeszcze jeden. Tak je lubimy. Zbudujmy wesołe miasteczko albo fabrykę czegoś, czego nikt nie kupi.