W dwudziestej drugiej odsłonie "Życia w ukryciu" Galeria Autorska proponuje prozę Grzegorza Kalinowskiego i fotografie ks. Macieja Kulczyńskiego.

Grzegorz Kalinowski – proza

Grzegorz Kalinowski (ur. 1955 w Inowrocławiu) – autor opowiadań, esejów, recenzji, rozmów z pisarzami; publikował w ogólnopolskich pismach literackich; wydał tomy opowiadań tylko biel (2010), ciemne wody (2018); obie książki zostały uhonorowane literacką bydgoską Nagrodą Łuczniczki; opracował i przygotował do druku „Dziennik…” Kazimierza Hoffmana (2017); w latach 1993 – 1997 współpracownik toruńskiego „Przeglądu Literacko-Artystycznego”; redaktor wydawnictwa „Pomorze”(1994 – 1995); od 1997 do 2012 roku redaktor, a później sekretarz redakcji „Kwartalnika Artystycznego. Kujawy i Pomorze”; współorganizator spotkań z pisarzami – m. in. w cyklu „Mistrzowie literatury w Filharmonii Pomorskiej”. Zasłużony Działacz Kultury (1995); Nagroda Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2007), Nagroda Centrum Edukacji Artystycznej (2000, 2013); Nagroda Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego (2013).

[Fot. Gracjan Kaja]

***

Noc. Uśpione miasto. W księżycowym blasku powoli suną konne zaprzęgi powożone przez zastygłych w bezruchu śpiących głęboko woźniców. Zjawiają się na mgnienie. Znikąd donikąd. Pada deszcz. Drogi są czarne. Konie ciągnące wozy z węglem czarnym jak noc lśniące i umęczone. Błądzą pośród walących się ruder. Zaprzęgi powoli suną przed siebie. Rozbłyska światło ulicznych latarni. Rozświetla ciemności. Nikogo. Tylko stukot kopyt. I ci uśpieni. Za ruinami obronnego muru czarna zbełtana rzeka. Wszystko śpi. U nabrzeża kołyszą się barki. Plusk fal. Noc coraz głębsza. I nagle nie wiadomo skąd i dlaczego rozlega się

***

Prawda

ukryta jest w świecie, którego obraz wydaje się niejasny, pełen pozorów i złud, jakby odbitych w nieskończonej ilości luster, w świecie piętrzących się i wzajemnie wykluczających sensów, w świecie Dnia i Nocy, Światła i Mroku, Radości i Płaczu, Życia i Śmierci. Słowa są jak ziarnka piasku na pustyni. Tworzą napowietrzne znikliwe budowle, które istnieją i nie istnieją zarazem. Pojawiają się, by natychmiast zniknąć. Są Obrazem i Obrazu Zniknięciem. Słowa od-słaniają „Coś” i jednocześnie  to „Coś” za-słaniają. I może literatura jest antraktem w niepojętym spektaklu odgrywanym od niepamiętnych czasów w równie niepojętych dekoracjach? Ustanawia świat i zarazem go unicestwia. Wyłania się z mroku i doń powraca. I tak w kółko. Słowo nazywa i ujawnia to, co zakryte, wdzierając się ze światła w mrok, ale i tak natychmiast ku skrytości powraca.

                                        ***

Co się ze mną stanie? Jazgot wokół. Oni nic. Żadnego gestu. Przecież mamy razem grać!  Jak? Co ja bredzę? Jak mogę się na to godzić, jak mogę w tym tkwić? Niedorzeczność! Widownia też mnie nie dostrzega. Może mógłbym wstać? Wyjść? Po prostu. Zwyczajnie wyjść, tą samą drogą, która mnie tu przywiodła. Co się stanie? To pytanie paraliżuje. Nagle okazuje się, że nie jestem zdolny do czegokolwiek. Siedzę i dalej nie robię nic. Nic! Zamykam oczy. Ciemność choć na chwilę. I tak nie daje wytchnienia. Nic wytchnienia nie daje! Ten hałas! To, co tam na widowni i na estradzie oślepia i ogłusza. Po chwili słyszę jakieś głosy. Coraz bliżej mnie. Otwieram oczy. Rozbłyska obraz. Rozedrgany. Chaotyczny. Dwaj jasnowłosi chłopcy w czarnych opiętych kombinezonach ustawiają wokół mnie biały parawan. Co to jest? Co to za maskarada? Po co ten parawan?, krzyczę. Nie odpowiadają. Uciekają. Po chwili jak     

                                                                                                   ***

                              

Kulejące i najpewniej ranne zające niemal wdzierały się, uchodząc przed myśliwymi i naganiaczami, do stojącej pośród pola szopy. Szedłem wśród naganiaczy, chłopców w wieku około trzynastu lat po iskrzącym się śniegu. Wszyscy byliśmy ubrani tak samo, jakbyśmy się umówili, w szare, ortalionowe kurtki i brązowe futrzane czapki podwiązane pod brodami. Na nogach mieliśmy podbite srebrnymi blaszkami, zasznurowane, wysokie buty. Szliśmy więc po ośnieżonym polu, potykając się o zmarznięte grudy ziemi. Było nas czterdziestu. Ja i oni. Ja i trzydziestu dziewięciu. Ich trzydziestu dziewięciu i ja. W odległości kilku metrów od siebie, w równym szeregu, wraz z nami szli myśliwi ubrani w zielone kurtki. Było ich siedmiu. W średnim wieku, mniej więcej trzydziestu pięciu lat. Wysocy, wyprostowani. Pilotki z czarnej skóry ściśle przylegały do głów, które jakby spowite były w całuny. Na ich piersiach zwisały czarne lornetki. Na prawych ramionach nieśli strzelby skryte w brązowych futerałach.

Od czasu do czasu, jakby zbudzony ze snu, zając wyskakiwał nam spod nóg i pędem, skacząc na tylnych łapach, z wyraźnym trudem, nieco wysunięty do przodu, puszczał się w kierunku szopy. Szopa nie miała drzwi, tylko ziejącą czymś nieokreślonym wyrwę pośrodku północnej ściany. Co to jest? I była cisza. Zatrzymałem się i zajrzałem do środka. Na mgnienie. Wszyscy się zatrzymali. Nikt oprócz mnie tam jednak nie zajrzał. Stali i milczeli. Obok. We wnętrzu szopy kłębiły się zające. I znów kłębowisko, tylko tym razem powykrzywianych w nienaturalnych pozach zwierzęcych ciał. Nie można ich było policzyć. Prawie wszystkie  przywarły do drewnianych, sękatych desek. Falowały drewniane ściany. Tylko niektóre zające kuliły się w środku szopy. Pozbawione wszelkiej siły. O dziwo, pomimo ran i przerażenia, nie wydawały tego doniosłego głosu, jak to nazywali wszystkowiedzący myśliwi, kniazienia. Baliśmy się znanego już nam dźwięku, i drżeliśmy, oby tylko go nie usłyszeć. Dziurawa strzecha ze słomy rozsypywała się. Gdzieniegdzie walały się uschłe źdźbła. Schronienie w drewnianej i napowietrznej rozpadlinie.

Po chwili ruszyliśmy powoli przed siebie. Powoli. Milczeliśmy. Spoglądaliśmy na siebie od czasu do czasu. Pole zmarznięte. Powoli. Pustka. Gdzieś w oddali ustawiono wsparte na długich, wygiętych ku ziemi, drągach siatki, w które niebawem miały zaplątać się zające. I zachodzące w tej właśnie chwili za mroczniejący las słońce. Jezioro w oddali, skute lodem, połyskiwało coraz słabiej. Roziskrzona jeszcze przed chwilą śnieżna biel szarzała. Wszystko stawało się szarością. Później mrokiem. Nastały przecież krótkie dni. My, naganiacze, szarzeliśmy wraz z myśliwymi. Szarzała pustka, w której pogrążaliśmy się coraz głębiej. Spadała temperatura. Mróz ścinał powietrze. Z naszych ust buchały kłęby pary. Trudno było oddychać. Kolory, których nie mogliśmy dostrzec, bo nie było kolorów, rozpływały się w zastygającym i zstępującym w mrok świecie. W mrok ustanawiający jego bezkształt. Powietrze stawało się przezroczyste, ale tą dziwną i niepojętą, tężejącą  przejrzystością, która, jak monstrualny oścień, przeszywała lodowatą pustkę postrzępioną mrokiem. I była cisza. Tylko miarowo, niezmiennie skrzypiał śnieg pod podbitymi srebrnymi blaszkami butami. Na przyczepach traktorów, które stały teraz w oddali, tuż na skraju lasu, i tak jak wszystko szarzały, przywieziono klatki na  złowione w sieci zające. Doszliśmy w końcu do skraju pola. Dotarliśmy na rozstaje dróg. Krzyż na wzgórku, wbity w zmarzniętą ziemię widniał z oddali. Pod tym krzyżem zabito zająca.

                                          Polowanie na zające
                                        (fragment opowiadania)

                * * *

(…) nasłuchuję… wędrowcy stanęli o świcie u bram miasta, przewodnik z głową jelenia, ludzie-drzewa, mężczyźni i kobiety z ptasimi dziobami, w kolorowych kapturach, błazny w czapkach z dzwoneczkami, poczmistrze, kurierzy, posłańcy, ptak z odwróconym lejkiem cynkowym na głowie i wetkniętą weń gałęzią, u bram miasta stanęła Pani Skoczka, przyszli znikąd, teraz w bezruchu, a za chwilę wkroczą do miasta, po spożyciu lichego posiłku w przydrożnej tawernie, pójdą, niemal natychmiast, dalej przed siebie, donikąd, nasłuchuję… i tak będą szli, mijając innych wędrowców, kontynenty, wody i lądy, miasta i wsie, lasy, ogrody, zamki, domostwa, świńskie koryta, uschnięte drzewa, będą szli po nabrzeżach skutych lodem rzek, po których ślizgają się bezrozumne dzieci, będą szli po wydmach porośniętych krzewami, sosnami z koronami rosnącymi w dół, będą szli po nabrzeżach jezior skutych lodem z pułapkami na chore ptaki, a w wodach świata gniją zatopione wyschłe pnie drzew, gniją rośliny w czarnych otchłaniach, a ja tu, nasłuchuję… stół pośrodku izby, na nim świeca, wędrowcy przenikają przez ściany, zatrzymują się na mgnienie, zastygają w bezruchu, i po chwili idą dalej, patrzę w stronę uśpionych miast, domostw, a glob ludzki wiruje wiruje (…)

Śmierć Hieronima Boscha
Fragment powieści [dzieło w toku]

                   * * *

Starcy, o których wszyscy, chyba jednak na niby, zapomnieli, wegetujący niemal jak zwierzęta, w omszałych porośniętych zielonym bluszczem chatach, podobnym mrocznym jaskiniom, nad świętą rzeką, pod koniec długiego życia prorokowali w przedśmiertnych, i mimo wszystko, powściągliwych, ale, jakże poetyckich, wizjach, że ta ziemia przestanie niebawem rodzić, że stanie się jałowa, a to wszystko, co dzieje się tu i teraz, od jakiegoś czasu, narodziny a później przedwczesna śmierć chorych i ułomnych dzieci, kalectwo tych, które przeżyły, a także utrzymująca się wysoka umieralność noworodków i niemowląt, jest złowieszczą zapowiedzią rychłej katastrofy i nic, już nic i nic, nie może tej ziemi ocalić. Niektórzy mieszkańcy naszego miasteczka uważali, że ci nad-rzeczni prorocy popadli w obłęd i należy ich stąd, znad rzeki, z omszałych porośniętych zielonym bluszczem chat, podobnych mrocznym jaskiniom, wypędzić albo zamknąć w szpitalach psychiatrycznych. W końcu ci starcy zanieczyszczali wody i brzegi rzeki, która za świętą od niepamiętnych czasów uchodziła i kalali jej świętość. Zatruwali umysły światłych i zdrowych obywateli, mieszkańców wysokich i jasnych pokoi, bredniami starczych umysłów i widomymi znakami swej bytności tu i teraz – odpadami i odchodami ciał dotkniętych, zgodnie z cudownymi i niezmiennymi prawami natury, stanem psychofizycznego galopującego rozpadu.

(…)

… a na brzegu, gdzieś tam daleko, jakby w chmurach, zbierały się nie istoty ludzkie, ale ich cienie, cienie starców, dorosłych i dzieci. Był tam stół drewniany, wokół którego ustawiono krzesła z drewna i słomy. Z każdą chwilą cieni było coraz więcej. Trudno uwierzyć, że aż tyle ich zmieściło się na tak małej przestrzeni. Głowy miały owinięte białymi płóciennymi chustami, a powłóczyste szaty, koloru popiołu, okrywały ich cieniste ciała. Wchodziły do świętej rzeki, pochylały nad nią i po omacku, jak spragnione dzikie zwierzęta u wodopoju, dławiąc się, chłeptały jej ciemne wody. A z nurtem świętej rzeki płynęły inne cienie z obcej krainy i wołały do cieni na brzegu, przebaczcie nam, zaklinały i błagały, żeby pozwoliły im wyjść na brzeg i zechciały przyjąć do siebie. A one, zupełnie niewzruszone, nie chciały im przebaczyć i przyjąć do siebie, odwracały się od nich, a cienie w świętej rzece, porywała fala i niosła tam, skąd przypłynęły. I wtedy cienie starców, dorosłych i dzieci odchodziły, nie wiedząc dokąd, po omacku, jak ślepcy.

Święta rzeka
(fragment opowiadania)

                  * * *

Z kominów unosił się dym. Chłód szedł od pól i przenikał wszystko – ludzi, zwierzęta, lasy, ogrody, parki, stawy. Oszronione puste pola stały w białej mgle. Ciemności zapadały coraz wcześniej. Słońca wtedy już prawie nie było. Gubiłem się wraz i innymi dziećmi w tych ciemnościach i we mgle rano, kiedy szliśmy z domu do szkoły, gubiliśmy się i po południu, gdy wracaliśmy po lekcjach ze szkoły do domu, gubiliśmy się tym bardziej o zmierzchu, kiedy udało się nam czasem wymknąć na dwór. I nawet wtedy, kiedy biegając po polach, słyszeliśmy nasze ukochane dzwony.

… pewnego wieczoru nagle zgasło światło w willi w której mieszkała Talida wraz z rodzicami i siostrą zapadły ciemności jakby światło zgasło w całym mieście nie tylko w ich domu a pola wokół miasta były puste mieszkali na peryferiach tuż przy parku niedaleko naszej oberży i była wtedy sama w domu siostra została na noc u babci a rodzice wyszli do kościoła na wieczorne nabożeństwo ojciec był organistą w kościele w którym pająki snuły w sklepieniu kopuły sieci kiedy wzruszeni rodzice Talidy trzymając się za ręce wracali po mszy i koncertu organowego który odbył się zaraz po wieczornym nabożeństwie a grał Bacha Passacaglia i fugę c-moll i wszyscy wierni długo trwali w zachwycie wreszcie zobaczyli swój dom…

 … dlaczego tam tak ciemno, zapytał ojciec Talidy … a matka nic nie odrzekła … z niepokojem spojrzała w kierunku, który wskazywała ręka męża … a było czarno … i nagle zniknęli w tej czerni… przy płocie pochylona stała …

Po kilku dniach odbył się pogrzeb Talidy. Nikt nigdy nie dowiedział się, dlaczego umarła. Ludzie pletli trzy po trzy. Mówili, że jej matka, po pogrzebie, codziennie, kilka godzin spędzała na cmentarzu, stojąc nad grobem córki, pochylała się nad nim i szeptała do umarłej. Po jakimś czasie, mówili ludzie, po jakimś czasie, ojciec dołączył do żony i razem, mówili ludzie, razem stali nad grobem, matka i ojciec, i szeptali do umarłej córki.

Minęła jesień potem zima, wiosna. I nastało lato. Wyjechałem w sierpniu do tego samego lasu. Pobiegłem na wzgórze, z którego był najlepszy widok na okolicę. Słońce świeciło jak wtedy, jak rok temu, ale płytkiego i mulistego jeziora już nie było. Wyparowało albo spłynęło gdzieś w dół.

                                                                                                                                   Talida
 (fragment opowiadania)

                                                                                                       * * *

Sens tytułu tego tomu opowiadań – i odniesień do jego treści – pojmiemy po przeczytaniu pierwszej strony, którą wypełnia krótka prezentacja utworu pt. Tractatus de Morte II, kończąca się werdyktem: … po śmierci, wydanym przez Anioła Śmierci, po którym następuje pointa: … a ty śnij i płacz. Grzegorz Kalinowski, autor m.in. tomu opowiadań tylko biel, w zestawie swych nowych prozatorskich impresji szczęśliwie jednak bardziej „śni”, niż „płacze”. W otwierającym książkę, najlepszym w tomie, opowiadaniu Święta rzeka wyprawia się w oniryczną, choć osnutą zapewne wokół swoich dziecięcych przygód, podróż po pewnej rzece, która jako „święta” – po lekturze poprzedzającego ją wstępu o Śmierci – może wydawać się jakąś odnogą Styksu; ale szybko pojmiemy, że jest to także jakieś uświęcenie pamięci dzieciństwa samego autora. (…) Zaproszenie do łodzi na rejs staje się więc dla chłopca i jego rodziny wybawieniem, zwłaszcza że w opinii miejscowej ludności rzeka ma moc uzdrawiającą: Starcy już prawie ślepi, wegetujący niemal jak zwierzęta w omszałych i porośniętych zielonym bluszczem chatach blisko nabrzeża, wierzyli, że jej wody są święte – a tę wiarę przekazywali sobie z pokolenia na pokolenie. Ale cóż, starcy często zdawali się zwodzić snom i ta rzeka, na którą wypływa rodzina pod nadzorem wujka, tkwiła w zbiorowej pamięci nie tylko na jawie, ale także wtedy, gdy ludzie śnili. I to z nimi niejako uprawia swój literacki sen narrator tego opowiadania, jak i innych, podporządkowanych prawom nie tego widzialnego świata – opowiadań obmyślanych pod kuratelą Anioła z otwierającego tom Traktatu o Śmierci. (…)

Mieczysław Orski

                                                                                                         * * *

„(…) moją uwagę jeszcze bardziej przykuwa proza Grzegorza Kalinowskiego pt. Talida. (…) to opowiadanie wydaje mi się prawdziwą perłą. Autor mistrzowsko odmalowuje scenerię, która jest nam znana, taka bardzo polska, idealna na letni wypoczynek, z lasem i skarpą porośniętą mchem, wpadającą wprost do płytkiego i mulistego jeziora. Rzadko spotykam się z tak kunsztownym opisem miejsca akcji, to takie spokojne, zwykłe miejsce, a w powietrzu wisi – niczym miecz Damoklesa – prawdziwy dramat. Używając terminologii szachowej, wydaje mi się, że autor tego mini-opowiadania jest arcymistrzem. I to naprawdę takim z wysokiej półki. Bo arcymistrzowie dzisiaj są różni, niektórzy obdarzeni genialną pamięcią, która gwarantuje im sukcesy, prawdziwi tytani pracy (…), ale o wyobraźni na stałym poziomie, brak oznak geniuszu spod znaku Roberta Fischera. A Talida to nie jest utwór spod znaku zagadki. Zagadkę można – poprzez trening pamięci – rozwiązać. Tutaj matematyczne równania muszą ponieść klęskę. To utwór spod znaku głębokiej tajemnicy o dziewczynce, która nad brzegiem mulistego i płytkiego jeziora przekazała swój sekret głównemu bohaterowi i potem zniknęła w otchłani. I nie będę dalej brnąć, powiem tylko, że na tej skarpie spadającej w stronę jeziora ktoś inny karty rozdaje, a „rozum” jest zdecydowanie w odwrocie. Talida to dziewczyna, która tajemnicę ma wplecioną we włosy i zabrała ją ze sobą, udając się w swoją ostatnią podróż. Tylko wrzosy smutno na nią patrzyły, a duże czarne ptaki fruwały nad jeziorem i jej grobem, głośno przy tym kracząc. Pewnego dnia płytkie i muliste jezioro zniknęło, tak jakby było w jakiś tajemny sposób powiązane z dzieckiem.”

                                     Bartłomiej Siwiec

 

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ks. Maciej Kulczyński - fotografia

Maciej Kulczyński ur. 1977 w Szubinie, ksiądz katolicki. W 2003 ukończył Prymasowskie Wyższe Seminarium Duchowne w Gnieźnie. Od 2006 roku zajmuje się fotografią kreacyjną i socjologiczną, dokumentując najbliższe otoczenie.  Swoje prace łączy z krótkimi poetyckimi narracjami. Autor czterech wystaw indywidualnych, m.in. „Życie Mycielewa”, „Bliskość” i „Bezdomność”.

 

Cykl „Życie Mycielewa”

Życie nasze jest zakorzenione w jakimś miejscu na ziemi. Jaki ten korzeń, taki później pień, gałęzie, liście. Nie może się drzewo odciąć od korzenia, bo prędzej czy później zwiędnie. Lubię wracać  do źródła, patrzeć na nowo na to, co jest moją historią, cieszyć się obcując z obecnością mojego życia właśnie w miejscu gdzie czas wykracza z ram: „wcześniej – później”. Takie, na swój sposób, pojęte „teraz”. Stąd też moje fotografowanie, jako wpatrywanie się w te miejsca, które choć już nieco inne, z innymi ludźmi (często najbliższymi, dziećmi), służą poznawaniu tego mojego „bycia”. MYCIELEWO jest sposobem mojego postrzegania świata. Fotografuję dosyć często miejsca, ludzi, rzeczy by odnajdywać w tym siebie, swoją wrażliwość na świat. Fotografuję z potrzeby bycia sobą, człowiekiem z MYCIELEWA.

Cykl „Bezdomność”

Bezdomność to trudny temat do poruszania. Łatwo o śmieszność. Kiedy z pełnym brzuchem w ciepłym domu, rozważa się wzniośle problemy tych, których tak naprawdę się nie rozumie. Stać z boku, pokazywać palcem nie zbliżając się bo śmierdzi, celować obiektywem i rościć sobie prawo do miana wrażliwego człowieka. Śmieszność. Trudno jest mi coś pisać bo wiem jak głębokie są to sprawy człowieka i jak bardzo mogę się ośmieszyć przed moimi biednymi przyjaciółmi, przed sobą i przed Bogiem. Każda z osób na fotografii jest przede wszystkim człowiekiem, który ma takie samo prawo do godnego życia jak ja. Nikt z nas nie jest lepszy ani gorszy. Nie osądzać, nie potępiać, nie poddawać się płytkim wzruszeniom, czy tanim emocjom. Starać się zobaczyć człowieka, aby samemu człowiekiem pozostać.

Cykl „Bliskość”

 „Rzekł Mu uczony w Piśmie: «Bardzo dobrze, Nauczycielu, słusznieś powiedział, bo Jeden jest i nie ma innego prócz Niego. Miłować Go całym sercem, całym umysłem i całą mocą i miłować bliźniego jak siebie samego daleko więcej znaczy niż wszystkie całopalenia i ofiary».  Jezus widząc, że rozumnie odpowiedział, rzekł do niego: «Niedaleko jesteś od królestwa Bożego». I nikt już nie odważył się więcej Go pytać” (Mk 12,32-34).

Prawdziwa bliskość, w całej jej rozciągłości znaczeniowej, to nic innego jak być „niedaleko od Królestwa Bożego”. Kto to rozumie, usuwa w sobie bariery w relacji do Boga i człowieka, które pojawiają się zamykając człowieka na siebie samego, we własnym jego kręgu. Nie można być blisko miłując wyłącznie siebie i służąc swoim żądzom, które coraz to mocniej okręcają człowieka wokół własnej jego osi. Kochać Boga może tylko serce czyste, a oczyszcza się ono w bezinteresownej relacji z bliźnim, a im bardziej to trudna i wymagająca relacja, tym większa bezinteresowność i zapomnienie o sobie. Pragnienie bliskości jest czymś najbardziej naturalnym, a życie pokazuje, że oddalamy się od siebie, a przede wszystkim od Boga. Umieramy z pragnienia siedząc przy źródle wody żywej, skupiając się tylko na sobie (jak bardzo chce nam się pić), nie zauważamy możliwości zaspokojenia swojego głodu wody i to ponad miarę tego co możemy spożyć. Smucimy się, że jesteśmy samotni i użalając się nad rozpaczliwą własna sytuacją, nie widzimy samotności innych. A wystarczy tylko otworzyć oczy, aby być Blisko, być „niedaleko od Królestwa Bożego”. 

ks. Maciej Kulczyński