W trzydziestej odsłonie "Życia w ukryciu" Galeria Autorska proponuje prozę Andrzeja Piechockiego i foto-grafikę Zbigniewa Lubaczewskiego.
Andrzej Piechocki – proza
Urodził się w 1938 roku w Bydgoszczy. Po ukończeniu I Liceum Ogólnokształcące im. Ludwika Waryńskiego(1955) rozpoczął studia na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu Łódzkiego, uzyskując w 1961 r. magisterium. W tym samym roku podjął pracę w charakterze asystenta przy Katedrze Zoologii Ogólnej UŁ. W 1968 roku uzyskał stopień doktora, a w 1991 r. tytuł naukowy profesora. W latach 1991-2008 pełnił obowiązki kierownika Katedry Zoologii Bezkręgowców i Hydrobiologii UŁ. Jako zoolog specjalizował się w badaniach fauny wodnej, zwłaszcza mięczaków (Mollusca). Był kierownikiem wypraw naukowych UŁ na Saharę i do Afryki Zachodniej (1974/1975) i do Konga (1988). Działalność literacką rozpoczął w 2009 roku, wydając pamiętnik z podróży na Saharę pt. „Ekspedycja”. Obok saharyjskich wspomnień, opublikował trzy powieści: „Ucieczka z Akademii IQ” (2012), „Obywatel Jan P.” (2018), „Ludzie i krowy” (2020). Powieść „Obywatel Jan P.” była w 2019 nominowana do nagrody literackiej „Strzała łuczniczki”.
Nocleg w Buchenwald, w schludnym Jugendherberge, bardzo tanio. - To tutaj, kurwa, mordowali – mówi Markoś, odwraca się do ściany, natychmiast zasypia. Na śniadanie dżem morelowy, zgodna z recepturą mortadela, jajecznica na maśle. – Dla towarzyszy z bratniej Polski – rzuca bufetowa poprawiając nakrochmalony czepek. Na plakacie Wilhelm Pieck pozdrawia pionierów. Ma dobrotliwy wygląd i mocarną dłoń, mało kto wie, że „za Wilusia” był stolarzem w mojej Bydgoszczy.
Granica niemiecko-niemiecka w Wartha. Zasieki, wartownie, świeżo zaorane pole, NRD-owscy żołnierze w hełmach. Pytają o dewizy, długo nie oddają paszportów. Janusz i Herezjo otwierają walizki, pokazują zawartość portfeli. – Znają się na ludziach, trzeba im przyznać – żartuje Markoś. Niepsujto wkopuje lisy pod kanapę, ale wystaje kita i kawałek pyszczka. Niemcy na szczęście nie widzą futerka. Wituś w ciemnych okularach spokojnie żuje gumę – alles in Ordnung – mówi z dobrym akcentem. Oficer, wysoki blondyn, przynosi paszporty, przygląda się Henrykowi i porównuje ze zdjęciem. Wreszcie oznajmia – możecie jechać. Ruszamy betonową drogą między zasiekami. Co kilkanaście metrów żołnierz z PM-em, na wieżyczkach CKM-y, jedziemy wolno, byle nie panikować, przed nami drugie, nieznane Niemcy.
Trzeciego stycznia ruszamy w stronę Nigru, najpierw jednak powrót do Tamanrasset i uzupełnienie zapasów - 600 litrów wody, 400 litrów benzyny, 20 okrągłych chlebów. Samochód siada na resorach, bez trudu przeganiają nas rudogrzbiete gazele, a potem Francuzi na citroënach. Na punkcie kontrolnym pytają tylko o pornografię.
Droga staje się uciążliwa, mnożą się „megaodboje”, co kilkaset metrów stajemy w piachu, nad głowami krążą sępy. Po dwóch godzinach hamujemy gwałtownie, Markoś krzyczy – blachy! Krótkie idą pod przednie koła, długie pod tylne i … gaz! Nie pomaga, znowu siedzimy w wydmie, tym razem głębiej. Cały „dyfer” tkwi w piasku. – Akcja wykop – decyduje Markoś. Wybieramy piasek spod samochodu. Niepsujto ładuje kolejne wiaderka leżąc płasko pod skrzynią, inni oczyszczają boki. Starannie wpychamy blachy pod koła. Wreszcie powoli ruszamy, wszyscy pchają z całych sił, Stolarez krzyczy - raaazem!
Z Zinder ekspedycja kieruje się w stronę Czadu, do położonej o 30 km na wschód wsi Hamdara. Jest dzień 14 stycznia 1975 roku, pogoda piękna, trochę przygaszona wiszącym w powietrzu pustynnym pyłem. Mijamy biedne osady, poszarzałe palmy, pozbawione liści baobaby. Jest dość gorąco – 35 stopni w południe. Na suchych drzewach siedzą sępy, bydło watussi wznosi tumany kurzu, kobiety i dzieci idą po wodę, mężczyźni odpoczywają w cieniu akacji. Na zakurzonej drodze leżą potłuczone garnki, połamane stołki, wystrugane z drzewa zabawki. Żółto-pomarańczowe agamy polują na owady, na zakurzonym piasku zostawiają ślady ogonów. W oddali, po lewej stronie widnokręgu, rysuje się pasmo wzgórz, tam leży wieś Hamdara.
fragment „Ekspedycja” (2009)
W głębokim lesie otoczonym bagnami stały trzy zamaskowane ziemianki. Ich kopulaste sklepienia pokryte były mchem, wejścia zastawione kłodami, a szpary obserwacyjne uformowane jak dziuple. Między kępami mchu ukryte były kominki wentylacyjne i wyprowadzenia przewodów radiostacji. (…).
Simsonowie wyruszyli o świcie, zachęceni bogactwem grzybów. Dźwigali kosze, butelki z piciem, chlebaki; towarzyszył im Bobik i córka. (…)Schylając się po borowiki, rydze i koźlarze dotarli nad młakę, pośrodku której stał mężczyzna, trzymając się wbitej w dno tyczki. Był ubrany w wojskową panterkę, na głowie miał beret obszyty skórką, wojskowe spodnie włożył do kaloszy. Dźwigał wyładowaną torbę, która wisiała na pasku skośnie przewieszonym przez ramię. Ogorzałą twarz okalał bujny zarost, na policzku widoczna była blizna. – Ernesto Che Guevara, czyżbym śniła – pomyślała Simsonówna. – Stój, hasło! – zawołał mężczyzna, wyciągając granat obronny. – Boże, prawdziwy terrorysta, nareszcie! – pomyślała zachwycona dziewczyna. – F-1, rzucałem takim w wojsku – powiedział Simson, podnosząc ręce do góry. – Schowaj pan to żelastwo i wychodż pan z wody – rozkazała Simsonowa. (…)
Tajemniczy gość uchylił klapę torby. Oczom Simsonów ukazały się paczki spięte gumką. Każda zawierała ulotki dotyczące innego problemu. Można było zobaczyć nagłówki: „Precz z komuną”, „Wyższe podatki dla wierzących, ulgi dla niewierzących”, „Czerwone małpy ucztują w rezerwacie”, „Manewry zaprzyjaźnionych wojsk”, „Gdzie się podziały papierosy”, „Prawda o mandarynkach”. Che segregował paczki, układał je na pelerynie, a następnie wręczał po jednej Simsonom. – Rozprowadzajcie, źródła nie ujawniajcie, na razie przykryjcie grzybami – poradził. (…)
Zgodnie postanowiono starannie przygotować wizytę leśnych opozycjonistów, by przyjąć ich z wdzięcznością i dumą. Pomysły spisywała Malwina, wyróżniając pozycje: ideowe, bytowe, artystyczne. (…) Skruszony Simson zaproponował wzbogacić program ideowy aktem zrzeczenia się legitymacji partyjnej, co podchwyciły Dorota i Frytka. – Jak są dwie dziewczyny, to zróbmy dwie pary i przenieśmy akt ekspiacji do części artystycznej, można będzie wystąpić w workach – zaproponowała Dorota. Powstał jednak problem partyjnego „do pary” ze względu na niedostatek komunistów. Los padł na Janka, który zdaniem żony „jest bliski ideowo, dobrze zna rosyjski i był z wycieczką na Krymie”. Z powodu braku legitymacji Janek obiecał wystąpić z „Trybuną Ludu” w ręku i w czerwonym krawacie. Część artystyczną uzupełni zbiorowa recytacja „Wolnego najmity”, ogniskowe kuplety pt. „Płyniemy donikąd” i wybory miss spływu. Jan zaproponował, by dziewczyny konkurowały w mokrych podkoszulkach (siedzą chłopaki na bagnach, nie widzą kobiet), co wywołało powszechny entuzjazm.
fragment „Ucieczka z Akademii IQ” (2012)
Podszedł do okna, rozsunął firanki, na wprost wznosiło się zbocze pokryte lasem. Widoczne z dala świerki wydawały się ogromne i groźne. Sinozieloną pokrywą sięgały po szczyt góry, gdzie ich wierzchołki rysowały się na tle nieba. Na bliższym planie, w prawo od japońskiego pawilonu, widać było wysoki komin i tunel pokryty dachówką. Wokół komina, niepewnym lotem krążyły młode kawki. Dwa tłuste koty leżały na rolce papy, wiedziały jak się skończą nieporadne manewry ptaków. Jan P. odstąpił od okna – łatwo jest stracić życie jak się rozwinie skrzydła – pomyślał.
Pielęgniarka otworzyła drzwi na obszerną werandę. – Trzecia zachodnia, leżak numer pięć, miejsce stałe – powiedziała do Jana P. – Poduszkę i koc zabiera pan do pokoju, o jedenastej drugie śniadanie, o pierwszej trzydzieści obiad, a potem znowu weranda – dodała rzeczowo. Pacjenci leżeli w równych szeregach, czytali książki, toczyli rozmowy, niektórzy spali. Kilku sąsiadów grało w warcaby, ktoś w głębi recytował wiersz, wysoki blondyn obserwował ptaki trzymając w jednej ręce lornetkę (…).
Rozmówcy podzielili się na patriotów, pacyfistów i proroków światowej rewolucji. Patrioci, którym przewodził Berlińczyk Franz Boehme, wierzyli w geniusz strategiczny Ludendorffa i Hindenburga, którzy niebawem powtórzą ofensywę wiosenną i jeszcze w sierpniu rzucą na kolana nacierające armie francusko-brytyjskie wspierane przez Amerykanów. (…). Jan P. skulony na leżaku słuchał ze zdumieniem wymiany poglądów. Irytowały go wypowiedzi Boehmego i komentarze FrecherKerla, podziwiał to co mówili Cohn, Kombatant, a nawet Wiese. – Sytuacja musi być dramatyczna, tym gorsze byłoby pójście „w sołdaty”, Boże, spraw żebym nie wyzdrowiał – pomyślał i szybko pod kocem się przeżegnał.
(…) Jednak Jan P., współbiesiadnik z jadalni, został przewodnikiem Natalii po zakątkach Görbersdorf. (…) – Usiądźmy – zaproponowała, gdy zmęczeni dotarli na szczyt Bukowca. – „Das Buch der Bilder”, zna pani to – zapytał Jan chłonąc rozległą panoramę. – Znam i mam podobne skojarzenia, ten krajobraz… Pan wie, że poznałam Rilkego w Paryżu?, fascynował się postacią Rodina. Wielki artysta, wyjątkowy oryginał, mój ulubiony poeta. – A z polskich? – Norwid … Bo piękno na to jest, by zachwycało / Do pracy – praca, by się zmartwychwstało… Głębokie, prawda, a Pan? – Dla mnie raczej Słowacki, nie zdążyłem zgłębić Norwida. (…). – Istnieje wiele talentów, znaczniejszych od tych, co płyną na fali– przerwała ciszę Natalia. – O większości nigdy się nie dowiemy – dodała. – Roztrwonili zdolności? – Zabrakło szczęścia, pewności siebie, a może i arogancji. Część z nas, być może większość, nie poznała i nie pozna swojego przeznaczenia.
fragment „Obywatel Jan P.” (2018)
W stadzie żyły zwierzęta o różnych charakterach, istniały też hierarchie, przyjaźnie, wrogości i grupy interesów. Dzięki sukcesom w czytaniu i rozumieniu słów przez krótki okres przewodniczkami zostały Bacha i Szalona. Jednak z upływem czasu, ze względu na posturę, szacowny wiek, mleczne sukcesy i dużą liczbę cieląt główną przewodniczką stała się Rzepicha, a młode krowy występowały w roli wicemiss. Trójka nadal trzymała się razem, przy czym dostojeństwo Rzepichy jej przyjaciółki kompensowały urodą i beztroskim brykaniem. „Poleci na was niejeden byk” mówił wyraz jej pyska, gdy patrzyła na zgrabne koleżanki. (…)
Gazela i Księżniczka, nowe nabytki w stadzie, były poniekąd przyjaciółkami z przymusu. Dziadek kupił je na wystawie w Pudliszkach, dokąd zabrał się z wycieczką hodowców z powiatu. Gazela ujęła go smukłym kształtem i pięknym ubarwieniem, Księżniczka szlachetnym wyglądem i elegancją. – Patrz pan, jak to chodzi, czysta hrabina, jej cielaki będą robić na pastwisku za Burbonów; krowy będą się kłaniać, buhaje dostaną bzika – zachwalał właściciel. Gdy znalazły się w Mlecznej Woli, zajęły miejsce w cieniu pod gruszką – dzień był upalny, gryzły gzy – gdzie pojedynczo lub w grupach wizytowały je „domowniczki”, wpatrując się, pomrukując, obwąchując. Opinia o Gazeli były raczej przychylna: „zgrabna, ale za chuda, na pewno szybko biega, może wyprzedzić w wyścigu do poidła. Czas pokaże, czy warto się z nią paść”.„Nadęta lala, za wysoko nosi łeb, stąpa jak Fabiola Porębaniec w szpilkach” – brzmiała opinia o Księżniczce, odczytana w oczach Rzepichy. (…)
Nie zdążył podziękować specjalistom zagranicznym, bo w pobliżu mównicy wybuchło nagłe zamieszanie. Z zarośli wybiegli bracia Knudsen i wymachując rękoma wołali: - Pomocy, pomocy, ratunku! Okropny potwór, dziki byk! Gdy dotarli do wiaty, z lasu wyłonił się zwierz z potężnymi rogami. Przerażająco zaryczał, zakręcił młynka i wrócił w gęstwinę. – Bizon, starożytny bizon! Zawołał doktor Bell. – Tutaj to raczej Żubr – sprzeciwił się Teksańczykowi profesor Zielonka, wymawiając z przesadną starannością angielskie słowa. – Absurd panowie, absurd! Przecież to był tur, jak Boga kocham, ten kształt, ten łeb, te rogi! Wszyscy twierdzą, że wymarły, a one wciąż żyją, i to w Polsce, w naszym słowiańskim kraju! – zachwycał się doktor Zawada.
W chwili gdy Norwegowie wynurzali się z lasu fotoreporter nacisnął spust migawki, by uwiecznić malowniczą polanę na potrzeby działu „Na ty z naturą” (…). Fotografia ukazała się w większości krajowych gazet opatrzona kwiecistymi tytułami: Tur w Polsce. Te zwierzęta wciąż żyją w naszych lasach!; Po wilkach tury, co jeszcze czeka grzybiarzy;Taurus redivivus, wracają chlubne czasy Polan! czy Trójmorze z turem w herbie (…).
fragment „Ludzie i krowy” (2020)
……………………………………………………………………………………………………………
Proza biograficzna Andrzeja Piechockiego „Obywatel Jan P.” zachwyca epickim rozmachem. To z jednej strony opowieść o uwikłaniu jednostki w historię i rodzinnych powinnościach z drugiej. Bohater Jan P., prywatnie ojciec Autora, doświadcza całej złożoności okrucieństw XX-wiecznych totalitaryzmów. Są one w tej powieści oglądane z perspektywy jednostki bez łatwych i kuszących niewątpliwie uogólnień. Andrzejowi Piechockiemu udało się, być może dzięki emocjonalnemu związkowi z bohaterem, osiągnąć wrażenie autentyczności opisywanych epizodów i perypetii wpisujących się w tło prawdziwych historycznych wydarzeń. Chyba jednak trzeba tę książkę czytać jako coś więcej niż swoistą non-fiction. Tak zobaczona powieść Piechockiego jawi się piękną epicką historią polskiego, ale i europejskiego XX wieku opowiedzianą z czułością wobec pojedynczego człowieka, niepowtarzalnego w swej jedyności. Bo osobną sprawą jest kwestia relacji ojcowsko-synowskich, które wydają się być ważnym elementem konstrukcji narratora snującego wartko swoją opowieść i spełniającego niejako synowski dług wobec rodzica oraz świadectwa jego życia.
Nie byłoby epickiego rozmachu „Obywatela Jana P.”, gdyby nie klarowny, przejrzysty i barwny język tej powieści. Za to też należą się Autorowi słowa uznania. I wydaje się, że warto czasami sięgać po wydawnictwa publikowane w małych niekomercyjnych oficynach, wydawnictwa, które posiadają wszelkie cechy, by śmiało stać się poczytnymi bestsellerami.
Maciej Krzyżan
(…) Wędrówka, którą proponuje nam autor do świata sprzed prawie stu lat, jest niezwykle intrygująca. W 1917 r. Jan P. przybywa do uzdrowiska (…). Klimat trochę jak z Czarodziejskiej góry Tomasza Manna, tylko to nie Davos, a Sokołowsko opodal Wałbrzycha (Görbersdorf). (…) Od samego początku lektury czytelnik otrzymuje garść komentarzy, a niektóre z nich bywają dowcipne, jak westchnienie głównego bohatera: „Boże, spraw, żebym nie wyzdrowiał!”. Bo w sanatorium nie jest źle (…). – Niemcy, którzy stanowią większość pensjonariuszy, są załamani przebiegiem działań wojennych. Frontowe niepowodzenia będą próbowali powetować sobie zgryźliwymi komentarzami i obelgami, nazywając Jana „mizernym Polaczkiem”.
Wszystkie drogi tej opowieści prowadzą do Bydgoszczy, czyli do miejsca, gdzie Jan P. pozostał na stałe (…), do miejsca, w którym urodził się autor książki. (…) Po powrocie z europejskich wojaży (oprócz Szwajcarii Jan P. odwiedził też Francję i Niemcy) patrzy na Bydgoszcz jak na miasto prowincjonalne, które szybko zasypia i w którym nawet ciężko nabyć nowości wydawnicze.
Czytelnik zdaje sobie sprawę, jak trudne były lata, w jakich żył Jan P. – przed wojną, w czasie wojny, po wojnie. Szczególnie interesująco zaczyna być po wojnie, bo perspektywa rozdwoi się. To już nie są tylko twórczo przerabiane zapisy pamiętnikarskie ojca, ale autor zaczyna bazować na swojej pamięci. Ciężko bowiem obóz harcerski z drugiej połowy lat czterdziestych czy dziecięce zabawy z bronią, straszne zabawy i ich smutne konsekwencje traktować jako wspomnienia głównego bohatera (unikatowe spostrzeżenie: w czasie mszy Jan P. zwróci synowi uwagę na grupę niewidomych chłopców; na twarzach mają ciemne okulary, na rekach ślady poparzeń).
Przedstawiony w powieści ojciec Andrzeja Piechockiego znakomicie wpisał się w koloryt Bydgoszczy. Jest autorem kilkuset artykułów, wychowawcą młodzieży, niestrudzonym działaczem polityczno-społecznym, sprawnym organizatorem, animatorem życia kulturalnego. Prowadził bogate życie towarzyskie, bo na kartach książki co rusz pojawiają się nazwiska osób, które współtworzyły kulturalne oblicze Bydgoszczy: Marian Turwid, Witold Bełza, Ola Obarska, Hieronim Konieczka, Alfred Kowalkowski, Kazimierz Hoffman.
Piechocki barwnie przedstawił sylwetkę Jana P. jako człowieka, który miał pasjonujące życie, był bardzo aktywny, empatyczny, zwrócony ku innym ludziom i swoim pasjom. Nie chce się wierzyć, że od jego śmierci minęły już cztery dekady. Ale ta odległość w czasie daje książce dodatkową energię; otóż właśnie ze względu na upływ czasu pisarz potrafi oderwać się od postaci swego ojca, odkleić, spojrzeć na niego trochę z innego punktu widzenia, bo wie, że tylko wtedy uda mu się powiedzieć o nim coś prawdziwego. Szczęśliwy dar pamięci, błogosławiony – zapomnienia.
Bartłomiej Siwiec
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Zbigniew Lubaczewski – foto-grafika
Zbigniew Lubaczewski, ur. w Bolechowie na Podolu 24.09.1929 r. Zmarł 23.11.1985 roku. Przeżył najpierw okupację rosyjską, niemiecką, a potem, w 1943 r. ucieczkę przed UPA w Rzeszowskie. Po wojnie osiadł w Bydgoszczy. Zdał maturę i ukończył studia na Wydziale Leśnym Uniwersytetu Poznańskiego; w latach 1955-1972 pracował jako leśnik. Zawsze jednak jego pasją pozostawała fotografia. Zetknął się z nią w 1942 r., gdy – chcąc uniknąć wywozu na roboty do Niemiec – zaczął pracować jako uczeń u miejscowego fotografa. Później, po latach, podczas pracy w leśnictwie widziano go zawsze z nieodłącznym aparatem fotograficznym.
Od 1962 r. stał się uczestnikiem życia artystycznego Bydgoszczy jako aktywny członek zarządu, a przez pewien czas prezes Bydgoskiego Towarzystwa Fotograficznego. Od 1972 r. fotografia przestała być dla niego tylko pasją, a stała się profesją. Został pedagogiem w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych w Bydgoszczy. Jego prace były prezentowane i nagradzane na ogólnopolskich wystawach i konkursach. Autor wielu cykli m.in.: socjologicznych pejzażowych, przyrodniczych oraz portretów bydgoskich literatów i plastyków.
CONSTANS FOTO-GRAFIKA
Gdyby Zbigniew Lubaczewski żył dzisiaj, to z pewnością uprawiałby dalej fotografię czarno-białą i korzystał ze starego, tradycyjnego sprzętu. Przyglądałby się, jak dawniej, otoczeniu z wysublimowaną uwagą, niepostrzeżenie przemykając ulicami Bydgoszczy. Aparat fotograficzny stanowił dla artysty idealne narzędzie, którym posługiwał się jak notatnikiem zapisując to, co uznawał za ważne. W pracowni powracał do wybranych tematów utrwalonych na kliszy, by poddać je obróbce artystycznej. Ten etap pracy nad formą w ciemni fotograficznej bliższy pozostaje, w przypadku tego autora, działaniom artysty grafika niż fotografika. Technika solaryzacji w rozwiązaniach formalnych zbliżyła go do grafiki. Stąd swoją twórczość zwykł sam określać foto-grafiką.
Twórczość fotograficzna Zbigniewa Lubaczewskiego należałoby podzielić na cztery spójne okresy: socjologiczny, architektoniczny, portretowy i przyrodniczy. W każdym z tych tematycznych poszukiwań autor stworzył odrębną całość. A jednak przyglądając się fotograficznemu dorobkowi artysty dzisiaj, z perspektywy kilkudziesięciu lat, wszystkie te jakże zróżnicowane okresy twórczej aktywności łączą się i zarysowują jeden wyraźny kierunek myślenia, który można określić jako stałość w odczuwaniu i rozumieniu świata. Umiar i równowaga zdają się być motywem charakteryzującym sposób widzenia i utrwalania rzeczywistości. Z upływem lat zmieniało się tylko otoczenie, które było przedmiotem fascynacji. To, jakim był człowiekiem miało bezpośredni wpływ na to, jakim stawał się artystą. Skromny, powściągliwy, pełen ciepła i optymizmu, działał zawsze z wyczuciem i zmysłem dobrego smaku, co przekładało się na prezentowane poglądy. Dzięki temu ważnemu talentowi fotografik umiejętnie wpatrywał się w rzeczywistość i rozpoznawał ją jak filozof – powoli, bez pośpiechu. Do wszystkiego zachowywał dystans jakby intuicyjnie przeczuwając, że tylko w ten sposób można widzieć więcej, mądrzej i w konsekwencji przekazać treści trwalsze, o uniwersalnym rodowodzie. Doraźność i emocjonalność w tym wypadku determinują chwilowe uniesienie – fragmentaryczny obraz świata, który szybko znika, bo jest przejawem krótkotrwałej egzaltacji. Taka opcja nie interesowała Zbigniewa Lubaczewskiego. Artysta poszukiwał czegoś zupełnie innego. Odkrywanie wszystkiego co trwałe i niezmienne w obrazie świata dowodzi identyfikowania się z wartościami stałymi, nie podlegającymi przejściowym modom. Bydgoski fotografik dobrze wiedział, że refleksja nad tym aksjologicznym fundamentem jest w sztuce niezbędna, bo dzięki niej następuje prawdziwy proces twórczy i rozwija się kultura.
Dorobek twórczy fotografika oglądany po kilkudziesięciu latach stanowi wciąż piękny i melancholijny obraz świata. Można z pełnym przekonaniem powiedzieć, że zawarty w nim nastrój ma w sobie autentyzm, który oparł się działaniu czasu. Ocalony na fotogramach specyficzny nastrój, ludzie i pejzaże działają wciąż intrygująco. Estetyczna wrażliwość emanująca ze zdjęć zachowała swoją świeżość. Każdy z czterech etapów artystycznych zmagań Zbigniewa Lubaczewskiego odkrywa inny wymiar przeszłości i przemijania, a jednak wszystkie części kolejnych odsłon zawierają treść, pozostającą ponad doraźnością upływu czasu. Jest w tej twórczości jakaś zagadka, coś, co w efekcie może stać się symbolem stałości i trwania.
Okres socjologiczny związany z realiami Polski lat 60. XX wieku jest specyficznym zapisem sytuacji, które przyjmują charakter dokumentu minionej rzeczywistości. Uchwycone przygodne zdarzenia zyskały po latach szczególny walor; zwyczajność stała się poetyckim obrazem opowiadającym o innym czasie. Fotogramy poświęcone architekturze są natomiast jak wspomnienie starych bydgoskich ulic i domów wyłonione z marzeń sennych o bezludnym mieście. Statyczne, chłodne, nostalgiczne pejzaże tchną ciszą, oddaleniem, przywodząc na myśl stan wyalienowania i samotności.
Znaczącym i ważnym wydarzeniem w dorobku fotografika pozostaje galeria portretów. Zdjęcia twórców to wystudiowane wizerunki, opowieści o odrębnych światach różnych artystów. Cykl portretów bydgoskich pisarzy i plastyków z lat 70. ubiegłego wieku jest nie tylko psychologicznym konterfektem ważnych dla kultury naszego miasta osobowości, ale stanowi również panoramiczny obraz środowiska, o którym nie powinniśmy zapomnieć.
Bliski związek artysty ze światem natury okazał się najważniejszym motywem twórczych uniesień. Przyroda była tym żywiołem, który obudził w Zbigniewie Lubaczewskim nową wrażliwość. Zafascynowany różnymi strukturami materii, oddał się tym poszukiwaniom całkowicie. Las jako organizm tworzący równowagę, jako przestrzeń dająca ukojenie, jako symbol stałości i trwania, tajemnicy i głębi stał się dla artysty medium przekazującym najważniejsze treści. Fotografik oczarowany urodą lasów, podziwiając – w ślad za Leonem Wyczółkowskim – światło prześwitujące między drzewami, odnalazł kontemplacyjną ciszę i wytchnienie, zwieńczenie wszystkich doświadczeń i przemyśleń. Fotografie lasów pozostały twórczym testamentem, w którym bogactwo treści i formy okazały się niewyczerpane.
Dorobek Zbigniewa Lubaczewskiego ma swoje trwałe miejsce w naszej kulturze i z pewnością pozostanie świadectwem wrażliwości oraz kunsztu w fotografii artystycznej.
Jacek Soliński