W trzydziestej drugiej odsłonie "Życia w ukryciu" Galeria Autorska proponuje prozę Wiktora Żwikiewicza i obrazy Sophie Prins-Gapińskiej.
Wiktor Żwikiewicz – proza
Wiktor Żwikiewicz – ur. 19 marca 1950 r. w Bydgoszczy, pisarz science fiction. Ukończył Technikum Geodezyjne. Od 1975 do 1979 działał w studenckim teatrze Próba; był jego scenarzystą, reżyserem i aktorem. Następnie pracował jako plastyk w Kombinacie Budowlanym Wschód oraz specjalista od reklamy w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Debiutował w 1971 r. na łamach Młodego Technika. Jego utwory ukazały się w almanachach: Kroki w nieznane, Wołanie na Mlecznej Drodze, Wehikuł wyobraźni i Gość z głębin. Opublikował zbiory opowiadań: Podpalacze nieba (Warszawa 1976), Happening w oliwnym gaju (Warszawa 1977), Sindbad na RQM-57 (Warszawa 1978), Kajomars i inne opowiadania (Bydgoszcz 2005). A także powieści: Druga jesień (Poznań 1982), Imago (Tom 1 i 2, Warszawa 1985), Ballada o przekleństwie (Warszawa 1986), Delirium w Tharsys (Bydgoszcz 1987). Jest autorem dwóch sztuk teatralnych: Tania jatka, czyli smętek pacyfistyczny oraz Bijcie brawo, obywatele. Opowiadania Żwikiewicza przełożono na język bułgarski, czeski, niemiecki, rosyjski, słowacki i węgierski. [Fot. Jacek Soliński]
Chińskie przypowieści
Zdarzyło się, że Yang-Tsu zgubił natchnienie. Szukał długo, aż trafił nad strumień. Kucnął na brzegu i z wartkiej wody wyłowił patyk. Przyjrzał mu się uważnie, po czym wbił w piasek.
Cień patyka dotknął pustej muszelki i wtedy Yag-Tsu pomyślał tak:
Tak pomyślał Yang-Tsu i wrócił do swojego warsztatu, żeby dokończyć pracę. Sława jego wiklinowych koszyków przekroczyła Wielki Mur.
Całe nieznośnie długie życie Yang-Tsu zazdrościł ptakom skrzydeł. Ale wszystkie rzeczy na tym świecie mają swoje miejsce, więc i Yang-Tsu z pokorą przyjął co mu życie dało. Ale pewnego dnia, u schyłku przeznaczenia, wyszedł na próg domu i wysoko w niebie zobaczył rybę lecącą na przekór wichrowi. Zdziwiony zawołał za nią:
- Hej! Złotołuska! Kto cię nauczył fruwać?
I chociaż wszystkie rzeczy w tym świecie mają swoje miejsce, ryba mu odpowiedziała:
- Nie wiem, o co pytasz. Ja płynę. Po prostu płynę...
Któregoś dnia Yang-Tsu znalazł przy drodze kawałek sznurka. Nic niewart. Kiedyś było - skąd i dokąd. Nie zostało nic. Yang-Tsu zastanawiał się długo, do czego mógłby przydać się taki kawałek sznurka, ale nie wpadł na żaden pomysł. Zamiast tego po prostu wyciągnął dłoń i pomierzył go - raz, dwa, trzy.
Kiedy dotarł do domu rzucił sznurek na płot i zapomniał o nim.
Dopiero pod wieczór wyszedł na taras, żeby przed snem zaczerpnąć świeżego powietrza. I wtedy zobaczył niebo - po brzegi wypełnione gwiazdami. Ogromny księżyc wisiał nisko. Yang-Tsu odruchowo wyciągnął rękę, przyłożył dłoń do horyzontu i odmierzył - raz, dwa, trzy. Jego palce dotknęły księżyca i wtedy Yang-Tsu zrozumiał wszystko.
Przyjaciel
Raz w życiu Yang-Tsu spotkał przyjaciela. Sześciu osiłkom ze wsi żyły nabrzmiały na karkach, kiedy nieśli go przed dom Yang-Tsu i posadzili pośrodku trawnika.
Od tego dnia Yang-Tsu skoro świt biegł do przyjaciela, żeby podzielić się tym, co przeżył we śnie, a wieczorem - co przemyślał w dzień. Przyjaciel uśmiechał się ciepło, z wyrozumiałością.
Wiele razy księżyc zmienił wyraz twarzy, a oni gawędzili w pełnej zażyłości i jeden od drugiego uczył się coraz więcej.
Ale pewnego dnia Yang-Tsu pomyślał, że są rzeczy na świecie, o których obaj nie mają pojęcia, więc ktoś musi poprosić nogi o pomoc. Nie zwlekając ruszył w drogę. Przemierzył świat od końca do końca, od Dachu Świata aż po Żółte Morze, zobaczył rzeczy niesłychane i poznał niezwykłych ludzi. Wreszcie uzbierał tyle wiedzy, że trudno było dźwignąć samemu.
Droga do domu była daleka, ale pokonał ją, jakby mu ubyło lat.
Stary dom jego ojca wydał mu się mniejszy niż twierdziła pamięć - cóż znaczył wobec cudowności świata, a może zwyczajnie osunął się w ziemię.
Yang-Tsu niecierpliwie rzucił bagaż na progu i przebiegł na drugą stronę domu, ale ogród był pusty a głaz pośrodku trawnika był zimny jak głaz.
Mandarynka
Siedział kiedyś Yang-Tsu na progu domu i z pachnącej skórki obierał soczystą mandarynkę. Nagle obok jego stóp prześlizgnął się cień z warkoczem przy samej ziemi, ale Yang-Tsu nie uniósł głowy. Ech, gdyby tak mieć... pięćdziesiąt lat - westchnął i zjadł mandarynkę.
Wędrowiec
Pewnego ranka Yang-Tsu obudził się - z przerażenia zlany zimnym potem. Zrozumiał, że prawie całe życie przeleciało mu na progu własnej chaty. Czasami pogawędził tam z sąsiadem, gdy ten szedł w pole z motyką na ramieniu. Innym razem dowiedział się, co w trawie piszczy, od zbieraczy chrustu, kiedy szli do lasu albo wracali właśnie. Dawno temu oglądał się jeszcze za strojną dziewczyną, która przechodziła obok jego chaty - w jedną stronę, a potem w drugą - czasami wieczorem, a czasem o świcie. Ale to było bardzo dawno temu. Kiedyś jej postać, jak wszystkich, którzy wędrowali skądś - dokądś, rozmyła się w mgle nad ryżowiskiem i nie pojawiła więcej.
Teraz Yang-Tsu obudził się i zrozumiał, że wszyscy, którzy chcą gdzieś dotrzeć, wędrują po to, żeby jakoś pomóc przeznaczeniu.
Nigdy nie jest za późno, żeby coś zmienić w życiu - pomyślał.
Z nieoczekiwaną energią zerwał się z łóżka.
Przemył twarz. Z wczorajszej kolacji zostały dwa ryżowe placki, ale postanowił, że od dzisiaj na każdy posiłek musi nogami zapracować.
Spakował więc placki do torby i… powędrował.
Po drodze spotkał sąsiada.
Ten podparł się motyką. Minę miał dziwną ale zapytał grzecznie:
- O! Dokąd czcigodny Yang-Tsu tak podąża?
- Przed siebie – odparł Yang-Tsu.
- Pięknie - sąsiad westchnął i pokłonił się z szacunkiem.
Po kilku krokach Yang-Tsu doszedł do wniosku, że może warto byłoby wyjaśnić, skąd tyle nostalgii było w tym westchnieniu. Obejrzał się, ale zgarbiony cień sąsiada właśnie przepadł we mgle nad ryżowiskiem.
Trudno, Yang-Tsu wzruszył ramionami, nie wszystko na świecie da się wyjaśnić.
A może rzecz jest prosta. Chata - pole, pole - chata. To jeszcze nie wędrówka.
Kiedy dotarł do ostatniego drzewa, na skraju wsi, w ćwierkaniu ptaszków na jego gałęziach też usłyszał zdziwienie. To dało mu do myślenia.
Spojrzał przez ramię. Gdzieś tam ledwie dostrzegł zarys swojej chaty.
- Więc to tak… - powiedział do siebie.
Pomyślał, że są w życiu rzeczy ważne, jak cień tamtej dziewczyny, które nie powinny rozmywać się w mgle przeznaczenia.
Tym razem nie było za późno.
Energicznie obrócił się na pięcie i wrócił do chaty. Usiadł na progu i rozpakował placki. Podjadł ze smakiem.
Wiedział, że od dzisiaj może wędrować spokojnie - nie wychodząc z domu.
Skrzydła II
Na starość Yang-Tsu do reszty zdziwaczał. Przestał rozmawiać z ludźmi. Raz dziennie szedł do parku nakarmić łabędzie, potem wracał do domu, żeby jak co dzień ciężko pracować w swoim warsztacie. Yang-Tsu postanowił skonstruować skrzydła. Obserwując ptaki wykonał tysiące szkiców, zmarnował oczy przy kaganku próbując zrozumieć zasadę działania pióra. Wreszcie podjął wyzwanie. Ale życie miało inne zdanie na temat jego życia. Nie pozwoliło mu zrealizować marzeń. Zmarł zwyczajnie, ze starości.
Pochowano go na pagórku, pod starym drzewem.
Minęło pięć tysięcy lat.
Troje skośnookich dzieci bawiło się na skraju lasu. Zobaczyły jak ziemia obsunęła się z niewielkiego pagórka odsłaniając żółty piasek. Dobre miejsce do zabawy. Chłopcy wygrzebali z piachu kilka białych patyków. Lekkie były, jakby puste w środku. Dziewczynka stwierdziła, że doskonale nadają się na latawiec. Ktoś pobiegł do wsi po kawałek pergaminu.
Za chwilę Yang-Tsu fruwał, jak to sobie wymarzył.
* * *
Jest jednym z najpopularniejszych autorów science fiction w Polsce. Lem, Zajdel, Snerg-Wiśniewski i właśnie on... Wiktor Żwikiewicz. Pisarz, rysownik, kiedyś aktor, ale przede wszystkim człowiek samotnik, bezdomny outsider.
Kiedy się z nim rozmawia, można odnieść wrażenie, że filozofią jego życia jest nieustanna ucieczka przed rzeczywistością. Tak samo ucieczka przed miłością i przyjaźnią, jak przed nienawiścią i normalną codziennością. Praktycznie zawsze był człowiekiem bezdomnym, nawet jeśli na jakiś czas zapuszczał korzenie u przyjaciół albo próbował założyć własne rodzinne gniazdo. Kobietom imponowało jego pisarstwo, ale prędzej czy później odkrywały normalnego faceta w gaciach i skarpetkach. Kolejne życiowe porażki wyprowadziły go w końcu po prostu na ulicę. Sypiał na ławkach w parku, mieszkał w pustostanach, na budowach, działkach. Nieliczni przyjaciele, którzy strawili metamorfozę pisarza w kloszarda, wspomagali go jak mogli, czasem donieśli coś do jedzenia. Jest wychudzony i franciszkański. Opowiada o ptakach nad brzegiem Brdy, gdzie mieszkał kilka miesięcy, o miłorzębie, który zasadził w doniczce, o przyjaźni jakiegoś psa. Kiedyś trafił do redakcji pisma poświęconego grom komputerowym. Dali mu kawałek podłogi i pozwolili od czasu do czasu napisać jakiś felieton albo recenzję gry. Ale wszystko w jego życiu jest jak najdalsze od wieczności. Z pobytu w tej redakcji wyniósł zabawną anegdotę. Otóż, jak opowiada, trafił tam jako człowiek praktycznie ślepy. Od kilku lat tracił wzrok. Cóż, wiek robi swoje. Wszyscy w redakcji wiedzieli, że ten siwy facet nie potyka się o ściany, bo dobrze zapamiętał rozkład pomieszczeń. Ale pewnego razu ktoś zapomniał o tej drobnej przypadłości i dał mu coś do przeczytania. Zaczął więc czytać głośno. Ktoś grzecznie zapytał czy zna tekst na pamięć. Widział go pierwszy raz na oczy, ale – widział. Po prostu – w jednej chwili odzyskał wzrok. Kolega parający się medycyną orzekł, że cała historia jego ślepnięcia była spowodowana wieloletnim stresem. A powody były. Rzeczywiste albo wyimaginowane. Jeśli nie chce się akceptować rzeczywistości, można przed nią uciec w ślepotę. Może to też sposób na poprawienie sobie dobrego samopoczucia, ale chyba trochę obłędny.
Jego przygoda z ulicą i bezdomnością rozpoczęła się z dnia na dzień. Po prostu, któregoś dnia wyszedł na ulicę, zostawiając za drzwiami domu, wszystko, co – jak twierdzi – najbardziej kochał w życiu. Z tamtego dnia pamięta tylko przejmujące zimno, które szybko stało się normalnością, jeśli nie dni, to nocy. Tak mijały kolejne miesiące. Spał gdzie popadło – w parkach, na strychach, w zalewanych wodą piwnicach starych kamienic. Nie jadał przez wiele dni. Czasami w skrajnym wyczerpaniu zaglądał do dawnych przyjaciół, żeby go nakarmili. I znowu na ulicę. Przyjaciel proponuje ciepłą piwnicę, ale z dnia nadzień się rozmyśla. Ktoś oferuje dobrą pracę – przecież znasz się na komputerach. Ale skąd wziąć lokal do pracy, jeżeli nie ma gdzie zasnąć. Tak wspomina tamten czas: „Byłem zmęczony do nieprzytomności. Taki drgający kawałek człowieka. Tylko żeby przeżyć. Byle nie zamarznąć.” Wspomina, że nie zetknął się wówczas z ludzką agresją. Zwykli ludzie nie czynili krzywdy półprzytomnemu człowiekowi, który próbuje zdrzemnąć się w piwnicy albo na ławce. Oczywiście – można było natknąć się na zwyczajnych bandytów, ale i oni mieli swoją środowiskową etykę. Traktowano go po prostu jako człowieka nieszczęśliwego, którego należy zostawić w spokoju: „Wiesz, zachowywali się wobec mnie tak, jak pierwotne plemiona traktowały ludzi niedorozwiniętych. Dziś takie nieszczęsne przypadki natury po prostu zamyka się w zakładach odosobnienia. Człowiek pierwotny, o którego prymitywizmie wyrażamy się z pogardą, nie wyobcowywał takich jednostek ze swoich społeczności. Oczywiście, zdarzali się i Spartanie, ale w przeważającej większości kultur ludzie ułomni, również umysłowo, mieli prawo bytu, a nawet pełnili ważne społecznie funkcje, choćby szamanów czy kapłanów. Pierwotne plemiona bliższe były wyidealizowanemu obrazowi rodziny, która przecież nie wyrzuci syna na śmietnik tylko dlatego, że mu się trafił zespół Downa czy matki, gdy ją dosięgnie Alzheimer. Takich ludzi trzeba może kochać bardziej niż innych, bo to wszystko co dostaną od życia...”
Cztery lata poprzedzające jego własne, traumatyczne wygnanie na margines społeczeństwa, spędził na „wariackiej” pracy nad programem komputerowym. Opowiada o tym przedsięwzięciu w sposób emocjonalny i jednocześnie z dużym żalem: „Postanowiliśmy z przyjacielem napisać program, którego jacyś hollywoodzcy specjaliści nie zmajstrują nawet za sto lat. Jarek był mózgiem, a ja ... demonikiem Maxwella. To byłaby moja najlepsza powieść. Modelowaliśmy tam wszystko, nie tylko prymitywny wietrzyk czy grawitację, ale i los człowieka. Wiesz, miał być to program, który znajduje – damy na to – tysiąc nabywców, ale każdy z nich trafia zupełnie na coś innego. Na swoją niepowtarzalną wersję. To tak, jakby napisać książkę, którą każdy przeczyta absolutnie inaczej. Sztuka się o to ociera zawsze, ale tylko to – ociera. Wyłącznie życie jest niepowtarzalne... Ech tam! Na dokończenie programu po prostu zabrakło nam pieniędzy. To był koniec lat osiemdziesiątych i takich facetów jak my traktowano jeszcze trochę jak wariatów – nie tylko w Polsce, objechaliśmy pół Europy, wszędzie mówiono – to nie może działać. My pokazujemy, co mamy. Działa. No to skończcie, wtedy wyłożymy kapitał. Jakbyśmy skończyli, to mielibyśmy w nosie ich kapitał. A tak – cóż, dwóch idiotów miało swoją życiową przygodę. Jak powiedziałem, to byłaby moja najlepsza książka. Ale nie będzie.”
Nie udało się. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Krótko po tej „życiowej przygodzie” spędza kilka bezdomnych miesięcy na ulicach Bydgoszczy. Ucieczka przed trudnymi problemami, zostawianie za sobą niedokończonych przedsięwzięć, jest pewną właściwością osobowości Wiktora Żwikiewicza. Pierwszą „wielką ucieczkę” przeżył w wieku czternastu lat. Zachciało mu się kontynuować edukację w szkole plastycznej, ale miał pecha – zabłysnął jako matematyk, więc rodzice dali go do Technikum Geodezyjnego. Co na to Wiktor? Uciekł w Bieszczady. Czternastolatek w podówczas „dzikich Bieszczadach” radził sobie całkiem dobrze. Grupie studentów wmówił, że ma lat osiemnaście, więc spokojnie wędrował z nimi po połoninach. Wrócił po trzech miesiącach i jakby nigdy nic zgłosił się w szkole, żeby podjąć naukę.
Po skończeniu szkoły średniej chciał iść na architekturę, ale „tyle było świata do objechania”. Nosiło go więc po świecie, czasami pomieszkiwał u przyjaciół. Na pewien czas związał się ze studenckim klubem „Beanus”. Tam urządził sobie pracownię plastyczną z rozkładanym łóżkiem na podorędziu. Tam przeżył kolejną przygodę – z teatrem. Po studenckiej kulturze została proza życia – Żwikiewicz się w niej nie zmieścił. Kolejne lata to znowu „snucie się po ludziach” i pechowe próby stabilizacji u boku kobiet.
Jak na pisarza science fiction przystało, skomputeryzował się w już w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy komputer był raczej elementem filmów fantastyczno-naukowych niż czymś rzeczywistym. Wspomina, że jeden z jego pierwszych komputerów został po prostu przemycony do Polski ze Stanów Zjednoczonych, bo „czerwonych” obejmowało embargo technologiczne i można było mieć zabawki a nie taką „petardziastą” maszynę. W kraju też był przesłuchiwany, bo posiadanie prywatnego komputera mogło przecież stanowić zagrożenie dla obronności ojczyzny.
O swojej przygodzie z literaturą opowiada jako o działaniu „na przekór wszystkim”. „Od rodziny począwszy, na przyjaciołach kończąc, wszyscy wiedzieli – maluj facet, rysuj, no możesz jeszcze porzeźbić. Daj sobie spokój z pisaniem. O co biega w tym, coś tu napisał? A ja się zaparłem. Nikt nie rozumie? A – na drzewo! Jakie znaczenie mają recenzje, jeśli autor ma z tego frajdę. Najwyżej Wydawca może nie chcieć, ale to już – marność nad marnościami...”. Nieoczekiwanie zostaje laureatem konkursu rozpisanego przez redakcję „Młodego Technika”. Warszawa odkrywa nowy talent. Za parę lat, kiedy Żwikiewicz ma na koncie już kilka książek – Bydgoszcz odkrywa, że po jej ulicach pęta się jeszcze jeden literat.
W krótkich odstępach czasu ukazują się kolejne zbiory jego opowiadań: Podpalacze nieba, Happening w oliwnym gaju i Sindbad na RQM-57. Pierwszą powieść pisze na zamówienie renomowanego wydawnictwa „Czytelnik”. Kiedy jest gotowa, autor otrzymuje z wydawnictwa recenzję kuriozalną, nawet jak na tamte czasy, wystawioną przez wysokiego funkcjonariusza partyjnego, który dorabiał w „Czytelniku”, pisując recenzje wewnętrzne. Opinia jest pełna zachwytu dla powieści, ale kończy się jednoznacznym stwierdzeniem, że nie nadaje się do druku, ze względu na wymowę polityczną. Niestety, Wiktor Żwikiewicz nie pamięta nazwiska recenzenta, a szkoda. (Od autora: pamięta, pamięta, ale życiorysy bywają ciekawsze od imion – otóż ten znany polski taternik, również autor, najpierw dowodził kulturą w KC PZPR, a potem szybko zmienił garderobę i tęże kulturę błogosławił w rządzie szlachetnego Tadeusza Mazowieckiego). Powieść jest o tym, że „czerwona jesień” pochłania świat, a to oczywiście nie mogło spotkać się z aprobatą podobnych recenzentów. Po kilku latach, na fali odwilży, powieść Druga jesień ujrzała światło dzienne dzięki Wydawnictwu Poznańskiemu.
Mówiąc o swoich gustach literackich, Wiktor Żwikiewicz żywo separuje się od fantasy. Mówi, że nigdy w literaturze nie znosił duchów, czarownic i innych krasnoludków, chociaż to tylko literatura przecież. Science Fiction, zdaniem pisarza, najlepszy okres przeżywała wtedy, gdy stanowiła pomost między nauką a kulturą. Były to czasy, kiedy literaturą science fiction bawili się znakomici fizycy, matematycy, chemicy, lekarze, a nie sztampowi literaci. Bawiło to Nielsa Bohra, bawiło astrofizyka Freda Hoyla i wreszcie Stanisława Lema. Późniejsza popularność tej literatury spowodowała, że – zdaniem Wiktora Zwikiewicza – po swój łup ze ścierwa rzuciła się sfora artystów, niemających pojęcia nie tylko o fizyce kwantowej, ale nawet o technice wbijania gwoździa. „Ta literatura zeszła na psy, jak żadna inna. Nie masz nowych pomysłów – tym lepiej, przecież świetnie sprzedają się tasiemcowe cykle. Co roku więc nowa-stara powieść. Jest za co kupić papu. Tak się pisze na całym świecie. Obrzydło mi to na amen! Nie ma już takich pisarzy, jak znakomity fizyk Isaac Asimow, który literatem może był kiepskim, ale po przeczytaniu jego bajeczek nie ma człowiek poczucia straconego czasu. Dzisiejsza literatura SF jest jak dziwka w pełnym makijażu – w konsumpcji nawet słodka, ale po prysznicu zbiera się na odruch wymiotny..”.
Wiktor Żwikiewicz z zapałem dyskutuje z przyjaciółmi o nowych pomysłach, ale tego zapału nie wystarcza zwykle, żeby je przenieść na papier. Dalej fascynuje go fizyka i biologia, astrofizyka i ewolucja, etnografia i archeologia, a jednocześnie zarzeka się, że obrzydło mu bycie pisarzem. Może nie samo pisanie, ale „bycie pisarzem”.
„Kultura jest jak słup totemowy. Jak mur, na którym w młodości chce się koniecznie zostawić swój ślad. Ot – takie graffiti. Serce przebite strzałą. Wiesz, przechodniu, Adam i Ewa byli tutaj. Ja już nie odczuwam takiej potrzeby manifestacji. Poza tym spotkałem wielu fantastycznych ludzi, którzy nie byli pisarzami, poetami, malarzami. Zwyczajni krawcy, rzeźnicy, drwale. Wspaniali ludzie. Nie zostawili śladu w Kulturze i Nauce. Ale zostawili we mnie. Czy ich życie było mniej warte dlatego, bo nie nakręcili kasowego filmu lub nie wystrugali byle jakiej powieści?”.
Wiktor Żwikiewicz twierdzi, że stracił motywację do wydawania książek, ale pisanie jeszcze potrafi sprawić mu przyjemność. Ma więc w komputerze opowieść zatytułowaną „Abort” – o człowieku, który żyje, chociaż się nie narodził, gdyż na świat powołał go akt aborcji. Od paru lat pracuje też nad cyber-punkową powieścią „Bydgoszcz My Love”. Zanim pójdzie spać lubi też – dla sportu – wymyślić jakąś powiastkę filozoficzną, ale to zwykle liszki-jednodniówki, bo nie zawsze czas, miejsce i chęć pozwalają je zapisać.
Krzysztof Derdowski
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Sophie Prins-Gapiński – obrazy
Sophie Prins-Gapiński ur. w 1960 roku. Ukończyła etnologię na Uniwersytecie Paris X - Nanterre w 1985. Uzyskała doktorat z antropologii i socjologii porównawczej na Uniwersytecie Paris V – Sorbona w 1987. Licencjat na Wydziale Konserwacji M.S.T Uniwersytetu Paris I – Tolbiac. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie Wydziału Konserwacji, dyplom w 1995 z aneksem w katedrze malarstwa i rysunku. Aktualnie jest w trakcie przewodu doktorskiego z historii sztuki (Twórczość Pierre`a Prinsa) na Uniwersytecie Paris V – Sorbona. Autorka kilkunastu wystaw indywidualnych we Francji i Polsce oraz uczestniczka ekspozycji zbiorowych w Polsce i Stanach Zjednoczonych.[Fot. Jan Jastrzębski]
* * *
(...) Artystka mieszka w Paryżu. Jest prawnuczką francuskiego impresjonisty Pierre' a Prinsa, którym jako krytyk zajmuje się zawodowo. (...) Jej obrazy mają w sobie łagodność, wdzięk, a równocześnie dynamizm natury „zderzonej" świetnie ze współczesnym warsztatem plastycznym. Widać tu bezbłędność kolorystyczną artystki, jej wrażliwość wizualną i poetycką.(...)
Włodzimierz Braniecki
W technice kolażu wykonane zostały delikatne kwiaty i liście nieokreślonych roślin, ujęte w grupy lub rzucone na wiatr, na otwartej kompozycyjnie płaszczyźnie obrazu. Wyłaniają się z mlecznoszarego, beżowego czy liliowego tła, jak z mgły, która wszystko przenika i stwarza atmosferę. Rośliny łagodnie zaznaczają swoje istnienie, własną, bardziej zagęszczoną i zabarwioną substancję.
Formy roślinne, których subtelną urodę docenić może w pełni tylko widz uważny i wyciszony, dopełniają przedstawienia bliskie abstrakcji. Rozpoznajemy na nich świat żywy, organiczny, jakby pierwociny istot „lepiej zorganizowanych”, bytujących w żywiole wody i zanurzonych w malarskiej sugestii przestrzeni.
Prace rysunkowe są przykładem płynnej, wijącej się, niekiedy lekko rozedrganej i rozmytej linii. W swej żywotności i wewnętrznej dynamice, linia ta kształtuje to, co sama zechce. Pewnie więc, tylko przez zatrzymaną na rysunku chwilę, podobna jest muzycznej partyturze, i czujemy, że może być źródłem dźwięków. Potem, przepływając już przez inne płaszczyzny koloru, albo przeciwnie – rozwijając się bujnie w bieli, czerni i szarościach – staje się formą włóknistą, soczystą. I odwrotnie.
Hanna Strychalska
Sophie Prins-Gapiński nie chce przedstawić dokładnie rzeczywistości, ale ją wyraża w formach i barwach : warzywa o rozmazanych konturach sprawiają wrażenie jakby pływały w przestrzeni. Tytuły obrazów "Trzy dynie pozujące", "Dwie dynie gadatliwe" sugerują realność magiczną. Arbuzy żyją życiem tajemniczym i niezależnym. (...) Artystka ze dużą swobodą wyraża swoje fantazje w pracach przedstawiających gigantyczne liście pochodzące z nieprawdopodobnych drzew. Tworząc prace figuratywne jak i abstrakcyjne, używa wszelakich materiałów : papier, gaza, ziarna piasku, płatki kwiatów, herbaty. (...) Tak jak w pejzażach Dubuffeta, powierzchnia obrazów jest różnorodna, przedstawia jakby skomponowane małe obrazy w obrazie.
Pierre Séjournet
Sophie Prins-Gapiński tworzy nową rzeczywistość. Tworzy ją swoimi pracami malarskimi i kolażami. Rzeczywistość ta nie jest do końca określona ani jednoznaczna. Ale słońca ani gwiazd też nie postrzegamy w czasie bezpośrednim tylko obserwujemy je takimi jakimi były wiele lat świetlnych temu i jakimi są przesłonięte przestrzenią, powietrzem, kurtyną naszych przyzwyczajeń i nawyków.
Świat nas otaczający posiada wszelkie cechy właściwe całkowitemu złudzeniu. Niezależnie od tego, jak wielkie byłoby piękno świata, podejrzenie, że jest tylko złudzenie trudne jest do przyjęcia. Stąd w nas tęsknota do tworzenia swoich rzeczywistości, którym staramy się nadać – w naszym mniemaniu – cechy piękna, chęć tworzenia sztuki. Takie pragnienie motywuje działanie Sophie Prins-Gapinski. Jej prace, delikatne i poetyckie są jednocześnie zdecydowania w formie i materii. Ich poetyckość podkreślona jest przez wieloznaczność. Ich zdecydowana konstrukcja zanika i chroni się za łagodnymi barwami i migotliwie przenikającymi się warstwami materii.
Autorka przemawia do nas językiem sztuki znanym nam od wielu, wielu lat i ale używa jednocześnie środków sztuki współczesnej. To zaleta tej twórczości, że praca – przedmiot sztuki – ślad indywidualnego przeżycia – może być wieloznaczna i uniwersalna.
W pracach Sophie ujmuje świeżość spojrzenia na motywy, które znamy, a przecież kolejny raz nas wzruszają i przyciągają uwagę. Skromności i trafności w doborze środków odpowiada inwencja ikonograficzna i umiejętność frapującego zobrazowania artystycznej wizji.
To bardzo interesujące prace.
Wojciech Műller