W czterdziestej trzeciej odsłonie "Życia w ukryciu" Galeria Autorska proponuje prozę Jerzego Pluty i fotografie Józefa Zegarlińskiego.

-------------------------------------------------------------------------------------------------

Jerzy Pluta – proza

Jerzy Pluta ur. 1942 r. na Górnym Śląsku, gdzie spędził dzieciństwo i wczesną młodość. Od 1960 r. mieszka na Dolnym Śląsku. Prozaik, krytyk literacki, edytor, ornitolog amator.

W latach 1960-1965 studiował filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim im. Bolesława Bieruta; na tejże uczelni na podstawie rozprawy „Proza Henryka Worcella” uzyskał w 1975 r. stopień doktora nauk humanistycznych. Od końca października 1965 r. do lipca 1969 r. pracował w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich – Bibliotece PAN we Wrocławiu.

Współinicjator i w latach 1966-1970 członek „Ugrupowania Literackiego 66”.

W latach 1995-2002 redaktor, edytor i autor naczelny zeszytów literackich „Przecinek” (z. 1-12).

W 1975 r. otrzymał Nagrodę Literacką im. Stanisława Piętaka (za książkę „Okruchy epopei”), a w 1980 r. – Nagrodę Fundacji im. Kościelskich w Genewie (za powieść „Sto czyżyków).

Ornitolog amator: od 1956 r. prowadzi obserwacje stadnych zachowań czyżyków (Spinus spinus) i wróbli (Passer domesticus)), zwłaszcza balkonowych; dociekliwym czytelnikom niektóre wyniki badań Jerzy Pluta udostępnia w utworach prozatorskich.

Urodzony podróżnik; od 1959 r. przymusowy domator.

Autor 2 powieści [„Sto czyżyków (i piórko rajskiego ptaka)” 1978, 1988;Piotr Czyżyk zasypia” – 1988], 7 zbiorów opowiadań [m.in.Konie przejadają Polskę” – 1974;Stacja metra: Franz Kafka” – 1994;Zdania poranne, zdania wieczorne” – 2004; „Tysiąc pierdołek o pichceniu grochu z kapustą i kawiorem” – 2016], książki o prozie Henryka WorcellaOkruchy epopei” (1974) oraz książeczki „Henryk Bereza: artysta czytacz/pisarz/mistrz/onirysta” (2006).

W 2016 r. ukazały 2 książki Pluty: w Wydawnictwie Warstwy – zbiór małych próz „Tysiąc pierdołek o pichceniu grochu z kapustą i kawiorem”, zawierający teksty z lat 1995-2015 (wyróżnienie za projekt graficzny dla Małgorzaty Rybickiej w konkursie Tokyo TDC Annual Awards 2017, wyróżnienie w dziale „Literatura piękna” w 57 Konkursie PTWK „Najpiękniejsze książki 2016 r.”), a w Wydawnictwie OKiS Arch2pelag – reedycja w jednym tomie „Przecinka” („Książka miesiąca” miesięcznika „Twórczość” 2017, nr 4).

W Galerii Autorskiej w 1987 r. ukazały się „wyznania człowieka marginesowego” pt. „Melancholijka polonaise” (z rysunkami Stanisława Kortyki), a w 1983 r. „zdania, rysunki i kolaże – z listów do Jerzego Pluty z lat 1961-1979)” Ryszarda Milczewskiego-Bruna pt. „Dam znać!” [Fot. Kazimiera Kuzborska]

 

Małe narracje (z przełomu wieków)

 

Spowiedź spóźniona

Nie zasadziłem w życiu ani jednego drzewa. Nie mam żadnego usprawiedliwienia. Teraz już za późno: nie mam ani piędzi ziemi, nie mogę się schylać, a ziarenko olszy – gdy spadało – porwał czyżyk. Czy na Sądzie Ostatecznym zostanie mi ten grzech odpuszczony? Nie. A ja i tak będę powtarzał: olsza, dąb, lipa, buk, szumcie za mną codziennie. Rano i wieczorem.

 

Nie dzwońcie

Nie dzwońcie do mnie przed dziewiątą: nie chodzę ani na pierwszą, ani na drugą zmianę, pod pierzyną cieplej niż za oknem, nie ucieknie mi tramwaj. Nie dzwońcie – mimo że wciąż najtaniej – przed ósmą; właśnie po szóstej, gdy żona wychodzi (słyszę zawsze jak przekręca nazbyt pośpiesznie klucz: moje łóżko blisko drzwi), śnią mi się dalekie miasta, w których jest zawsze wiosna, a kelnerki pytają mnie uprzejmie po polsku (skąd wiedzą, że nie znam żadnego obcego języka?): co dla pana? I nie mogę – często, nazbyt często – odpowiedzieć, bo budzi mnie natarczywy dzwonek telefonu. Muszę wreszcie kupić inny aparat, który będzie terkotał kanarkowo. Słuchałem takiego kanarka u znajomka i od razu chciałem pójść do sklepu, ale było już za późno, a w domu pomyślałem, że wolałbym, by słowik mi śpiewał. Albo kos.

 

Żadnej polityki!

Wydarzyło się to w lutym (albo na początku marca) 1921 roku w miejscowości (o germańsko-słowiańskiej nazwie) Oberlubie, w ówczesnym powiecie toszecko-gliwickim (Kreis Tost-Gleiwitz). Zgodnie z artykułem 88 Traktatu Wersalskiego z 1919 roku, na Górnym Śląsku (do 1918 pruski Regierungsbezirk Oppeln) ogłoszono plebiscyt, w którym w marcu 1921 roku mieszkańcy mieli zadecydować, czy kraina pozostanie nadal częścią Rzeszy Niemieckiej, czy też zostanie przyłączona do Rzeczypospolitej Polskiej. W Wersalu postanowiono także, że na obszarze plebiscytowym porządku pilnować będą wojska alianckie, czyli kontyngenty francuskie, włoskie i brytyjskie. Oto w którąś zimową sobotę, gdy w gospodzie Jarzombka, w sali na pierwszym piętrze, odbywała się zabawa, wieczorem pod budynek podjechało wojskowe auto z czterema angielskimi żołnierzami. Gdy oficer (podobno miał trzy gwiazdki – w archiwum królewskich sił zbrojnych zachowało się zapewne jego imię i nazwisko) i dwaj żołnierze z pistoletami weszli na salę, kapelmistrz dał znak, by kapela (dwa akordeony, bęben i trąbka) zagrała „Jeszcze Polska nie zginęła”; ledwo zaczęli, a do kapelmistrza Ulfika podbiegł oficer i walnął go mocno w twarz prawą dłonią. Uderzony nic nie powiedział, tylko coś szepnął kolegom i angielski patrol usłyszał pierwsze takty „Deutschland, Deutschland, über alles”. Oficer angielski powtórnie, jeszcze mocniej niż przed minutą, dał mu w pysk. I sycząco dopowiedział po niemiecku:

– Keine Politik!

Na zabawie był wujek ojca, Emil Panek; o zdarzeniu opowiedział potem ojcu (na pewno nie tylko jemu), a on w latach 60. XX wieku – mnie, a ja – już w XXI wieku – przekazuję te dwa słowa potomności. Co raz zapiszesz, tego nawet siekierą nie wyrąbiesz – jak przed dyktandem mawiał ponad pół wieku temu mój licealny polonista lwowiak Roszko. Czy dłoń oficera angielskiego chroniła przed chłodem – i nieogolonym zapewne policzkiem muzykanta (lewym czy prawym?) – skórzana rękawiczka? Czarna czy brązowa? Tego już ojciec nie wiedział, a może wujek mu nie powiedział albo po prostu zapomniał powiedzieć. Tak jak ja zapomniałem imienia licealnego polonisty, któremu tyle mam (wiem to po latach) do zawdzięczenia.

 

Przyśniła mi się…

Przyśniła mi się po raz pierwszy dwa lata po śmierci. Oto wesoło gawędziła z kilkoma starymi kobietami, też odświętnie ubranymi: ona w jasnofioletowej sukience w czerwone maki, w której widziałem ją ostatni raz, dziwi się, że też tu jestem, w tym dużym pokoju, prawie salonie, daje znak ręką, chyba mówi, że spotkamy się na dworcu, razem pojedziemy do domu. Czekam w holu obok rozkładu jazdy (czy to Gliwice? czy to Wrocław?): mija mnie szybko bez słowa i skręca w prawo (więc to jednak Gliwice), krzyczę: mamo, to nie ten peron, ale chyba mnie nie słyszy, a ja nie mogę jej dogonić, słyszę charkotliwą megafonową końcówkę: odjeżdża do... Pociąg? Chyba. Ja wciąż stoję, a powinienem popędzić na peron, to tylko kilkanaście schodków w górę.

 

Tylko dym z parowozu

Ze szkolnej ławki na drugim piętrze kilka razy podczas przedobiednich lekcji słyszałem gwizd i widziałem dym z parowozu (pióropusz dymu, jak napisał wcześniej pewien poeta, niestety, nie mogę sobie przypomnieć jak się nazywa): to do (lub z) Bytomia (osobowy, a chyba częściej towarowy). Pociąg toczył się w wykopie, oddalonym od liceum prawie kilometr; i wcale nie byłem ciekawy, ile ma wagonów, czy siedzą w nim ludzie, czy też leży węgiel albo piasek. Chyba tylko kilka razy jechałem wówczas do Bytomia pociągiem (czerwonym autobusem też kilka, ale autobus był wygodniejszy, a poza tym kursował co godzinę). Pamiętam: Bezchlebie (a może Przezchlebie?), Czekanów, Zabrze Mikulczyce,Zabrze Biskupice, Bytom Bobrek i koniec jazdy: Bytom. Dwadzieścia parę kilometrów nudnej jazdy. Bo czyż można podziwiać kilkanaście, bliźniaczo do siebie podobnych, szybów kopalnianych, kilka hut i koksowni, w których buchały smrodliwe dymy i przenikały także do pociągu, czyż mogłem się zachwycać pobrudzonymi sadzą i pyłem familokami? To wszystko istniało od dziesięcioleci, to ja byłem dodatkiem do tego krajobrazu, całkiem przypadkowym, więc wymienialnym na tysiące innych, a właściwie niepotrzebnym.

 

Widzę z balkonu

Ktoś zostawił otwartą książkę w brązowej oprawie na ławce pod oknem. Widzę z balkonu jak wiatr przewraca kartki to w jedną, to w druga stronę. Mówię: cici, cici, piwniczny kot patrzy na mnie podejrzliwie. Pytam M., czy będzie padać, odpowiada niechętnie: nie wiem. A ja nie wiem, czy wyjść na spacer, czy też poczekać, ciemne chmury wcale nie muszą się rozpłakać, mogą popłynąć na południe, w kierunku gór, które jeszcze sto lat temu niektórzy poeci nazywali Górami Olbrzymimi, a teraz na najwyższy szczyt można dojechać jeepem, a nawet nyską, a które dla Szwajcarów (kiedyś pokazywałem gościom z Genewy karkonoskie grzbiety) są tylko pagórkami, na które nie warto się wspinać. Książka spadła na chodnik, lepiej siedzieć w domu: to bum jest krótkie i jednoznaczne.

 

Koszula dyrektorska

Witold Gombrowicz chwalił się, że ofiarowane mu przez jego zwierzchnika, dyrektora banku w Buenos Aires, garnitury i koszule świetnie na nim leżą. Czytałem o tym z niedowierzaniem: jak to, nie stać go było na kupno marynarki? Owszem, zapewne tak, ale nie tak wytwornej jakie noszą (muszą nosić!) dyrektorzy banków. A teraz ja mogę się pochwalić, że też mam koszulę dyrektorską. Z naturalnego jedwabiu chińskiego (podobno, bo nie mam ekspertyzy Instytutu Włókiennictwa w Łodzi). Nieco za duża (42/182), ale delikatna, biała, z podłużnymi prążkami popielatymi i złotymi, mająca tylko jedną – lewą – kieszonkę bez guzika. Podobno została kupiona w jednym z najlepszych sklepów księstwa Monaco. Tak, tak, przez żonę milionera hiszpańskiego, która podarowała ją (na imieniny) mężowi swojej przyjaciółki, w Polsce – dyrektorowi fabryki kosmetyków, w której większość udziałów miał ów Hiszpan (a właściwie Andaluzyjczyk), podarowała ją w Nicei, na jachcie, którym mieli nazajutrz popłynąć na Korsykę. Po roku koszula znudziła się dyrektorowi, a może była już de mode; jego żona dała ją matce, by przekazała dla biednych, gdy będzie zbiórka przykościelna. Zamiast do biednego – trafiła do mnie, może nie biednego, ale niewiele mi brakuje, by nim zostać. Nie dowierzam jednak, że to prawdziwy jedwab: koszula nie ma metki. I to mnie trochę martwi. Bo może to sztuczny jedwab?

 

 

My, zjadacze słowików i słowników,
lubimy także kamyki i muszle...

 

Nie zaprzeczamy: nigdy nie jadamy kamieni. Ani polnych, ani łąkowych, ani znalezionych w górach czy na plaży. Wszystkie są ciężkostrawne (nawet szlachetne odkładamy do szuflady). Oczywiście, nie pogardzimy diamentami samorodkami, najchętniej zielonkawymi, ale nie będziemy przecinać brzeszczotem: od tej roboty mamy w Amsterdamie uczniów jubilerskich (przyjmą najbardziej nietypowe zlecenia, na przykład pocięcie piramidy Cheopsa na sto tysięcy równych kawałków, które można złożyć w Ameryce), a poza tym boimy się o zęby. Lubimy – nie ukrywamy – zbierać na plażach bałtyckich (na południowych dotąd nie byliśmy) zwykle kamyki, bytujące przed nami już kilkadziesiąt milionów lat. Ani razu nie znaleźliśmy bursztynu, kiedyś tylko brązowy kawałeczek, który okazał się odłamkiem butelki po piwie. A muszle olbrzymy, z Morza Czerwonego, można kupić w sklepie wędkarskim na Ruskiej. Mam dwie, podarowane, ale nie wiem, z jakich one mórz. Kamyki leżą na biurku: czasem mam ochotę rzucić kilkoma w szybę, by usłyszeć, czy naprawdę nadają się do komponowania kamiennej muzyki, która – jak napisał poeta – „odbiera nam liście nad głową”. Laurowe też?

 

 

Zasłyszane pod oknem
podczas wieczornego spaceru z jamnikiem:
Leopold Buczkowski się cieszy

 

Wydarzyło się to w połowie sierpnia albo w 1981, albo 1982 roku [gdzie? – we Wrocławiu? w Warszawie?]: żył jeszcze jamnik Borgis [po co tu przywoływać jego imię?]. Gdy M. [Maria? Melania? Matylda?] wróciła z wieczornego spaceru z jamnikiem, opowiedziała, co mimowolnie podsłuchała pod oknem sąsiedniego bloku. Oto podpity mąż ryczał na żonę [skąd wie, że podpity i na żonę?]:

– Ty pizdo jedna! A co ci, dupo, mówiłem wczoraj?

Leopolda Buczkowskiego [tego Buczkowskiego od „Czarnego potoku” i „Kamienia w pieluszkach”? – co on tam robił?] bardzo rozbawiło to krótkie, wojskowe sprawozdanie. Powtarzał podsłuchanko kilka razy i śmiał się tak głośno, że jamnik zaszczekał ostrzegawczo (co się dzieje?).

– No tak, no tak, musi mąż bardzo kochać żonę. Bardzo, bardzo.

 

 

Ona chyba nie zdaje sobie sprawy

 

Gdy wysiadłam z windy ma ósmym piętrze, zdziwiłam się, że drzwi do jej mieszkania lekko uchylone, tak na dwa palce. Mimo to zadzwoniłam i zaraz w drzwiach pojawiła się Wiesia, naburmuszona, nie cieszy się wcale (jak kiedyś), że do niej przyszłam, w torbie miałam dorodne truskawki, (dorodne, ale bez wiosennego zapachu), chyba hiszpańskie, nie wita się ze mną, od razu pyta się, dlaczego tu tak pusto, gdzie się podziała lodówka, co się stało z pralką, gdzie jest serwantka (którą trzydzieści lat temu kupiła w „Desie” na placu Kościuszki). Ja jej tłumaczę, że to chyba (mówię chyba, a wiem, że na pewno) jej ciotka i kuzyn wszystko zabrali, że niczego nie ruszałam, nie wynosiłam. Nie chce mnie wcale słuchać albo udaje, że nie rozumie, co do niej mówię. Coraz bardziej niezadowolona; ironicznie szepcze, jakby nie do mnie, lecz do kogoś stojącego obok (ledwo ją słyszę), że nawet nie może mnie poczęstować herbatą, owszem, w kuchni są szklanki, ale krany mocno zakręcone, nie ma sił, by odkręcić główny zawór zimnej wody, a telefonu w administracji nikt nie odbiera, że chyba ją okradziono, powinna zaraz pójść na policję.

Co jej miałam powiedzieć? Było dla mnie jasne, że ona nie zdaje sobie sprawy, że nie żyje.

 

 

Trois

 

Kilka lat temu, na pewno już w tym wieku. Siedzimy tylko w trójkę w małej salce kawiarni (niewątpliwie paryskiej, takie widywałem w filmach francuskich z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku); przy dużym prostokątnym stole jedyni goście to noblista Miłosz w rozpiętej kolorowej koszuli, naprzeciwko niego poeta Styczeń w białej koszuli i bordowym krawacie i ja (bez krawata) po prawej ręce Janusza. Jakby się ściemniało, bo nie widzę dokładnie wiszących na ścianach kilku obrazków w ramkach. Przed nami na stole szklanki z herbatą (popijam powoli i dziwię się, że nie w filiżankach). Poeta Czesław patrzy tylko na Janusza i mówi, mówi (nie zapamiętałem ani jednego słowa), Janusz kiwa głową, że się zgadza, od czasu do czasu pochyla się całym ciałem do przodu, jakby chciał się wtrącić do monologu: proszę pana, proszę pana… Ja się nie odzywam, kimże ja tu jestem w tej ponurej kafejce („wygnańcem ptaków”, przypomniała mi się francuska fraza Juliana Przybosia): ot, przypadkowym niepoetą, nieprzypadkowym niewielbicielem poezji Miłosza (ale o tym cicho sza!). Wiem, że jestem w Paryżu, wcale się nie dziwię, że tu jestem: od pięćdziesięciu lat marzyłem, by tu przyjechać choćby na kilka dni.

W pewnym momencie wchodzi kelnerka, cicho o coś pyta Miłosza, słyszę tylko jedno głośne słowo noblisty: trois. Po chwili kelnerka (jak na paryżankę – o zbyt nijakiej twarzy) stawia przed noblistą trzy talerzyki z ciastkami. Poeta zjada najpierw ciastko kawowe, potem z kremem, wreszcie trzecie z truskawkami. Chyba mu smakowały, bo nazbyt głośno pomrukiwał, że niezłe, niezłe. Spojrzał na Janusza, zerknął na mnie (chyba po raz pierwszy, bo wydawało mi się, że dotąd mnie w ogóle nie zauważył):

– Panowie, może też byście coś przekąsili?

Słyszę zadowolony głos Janusza:

– Z prawdziwą przyjemnością!

Zapewne wykrzyknął nazbyt głośno, bo się obudziłem i nigdy już się nie dowiem, jakie ciastko zjadłem w Paryżu.

 

 

A dyćida, ida

 

Leżę w rodzinnym łóżku, jak wiele lat temu, na słomianym stróżaku (zadowolony, zadowolony, bo wciąż się nie przyzwyczaiłem do tapczanu), w półciemnym pokoju (nie widzę wiszącego zegara, ale słyszę stukającą co sekundę dużą wskazówkę), zasłony szczelnie zasunięte: gdzie jestem? To ja krzyczałem: ratunku, pomocy? Drzwi do sąsiedniego pokoju otwarte, za drzwiami jaśniej. I po chwili niewyraźny, chrapliwy głos:

– A dyćida, ida…

Idzie, idzie, cholera jasna! Nie wiem, czy to kobieta, czy mężczyzna. Czy dojdzie? Może to i lepiej, obudziłem się jak co dzień po piątej: wciąż żyję i spodziewam się gości z Górnego Śląska.

 

[Male prozy z tomu „Tysiąc pierdołek o pichceniu grochu z kapustą i kawiorem”, Wrocław 2016]

 

------------------------------------

*    *     *

O pisarzu decyduje szczegół. Jakość i sposób zobaczenia szczegółu przesądza o randze prozy. Pisarz podejmuje niekiedy kwestie wielkiego formatu, dotyczące całej ludzkości, powszechnej zmiany obyczaju, wyzwolenia społecznego czy emancypacji kobiet – ale w literaturze te wielkie sprawy uwierzytelnia szczegół. Likier wypijany z kieliszka koniuszkiem języka przez Emmę, późniejszą tytułową Bovary, zadecydował o randze tej, w gruncie rzeczy dość kiepsko pomyślanej, powieści. Siedzący w kucki pod piecem, umierający na pylicę górnik Zygfryd Wrona, który własną śmiercią ścigał się ze Stalinem – a potem noga córki idącej w kondukcie żałobnym, „ta słabsza”, która ugrzęzła w błocie tuż przed cmentarną bramą, stanowią o mistrzostwie opowiadania Pluty „Na cmentarzu w Górach Sowich” z nr 10 [„Przcinka”]. Trzeba mieć tylko wciąż gotową uwagę. Trzeba umieć poprzestać jedynie na sprawach dla siebie ciekawych i ważnych – nigdy na tych, które wybiegałyby ku innym. Gdyż dopiero ten, tak zapisany, ważny i własny świat – ważny, bo własny – jest dla innych prawdziwie interesujący: uczy uwagi i szacunku dla własnego świata. Mniej uważni – będą pasjonowali się nadal długami Emmy Bovary i niefortunnym przedsięwzięciem medycznym jej męża, doktora. (…)

Świat mały, ale własny. własny, ale mały. Piszący akcentuje zazwyczaj sobiepańskość, królewskość swego świata. Bardzo to czytelne w „Przecinku” – w tych prozach mogących wyjść skądkolwiek i dojść dokądkolwiek, w pisarskiej zborności przeplatanej przypadkiem, w łatwości zmiany literackich gatunków i krojów pisma, w dezynwolturze dowolnych wstawek, dopowiedzeń etc. Ale jedną z osobliwych cech pisarstwa Pluty jest to, że akcentuje także małość własnego świata. Już w „Melancholijce” zazdrościł kartografom: „najważniejsze ich zadanie pomniejszać, pomniejszać, byle starannie i kolorowo. I ja się pomniejszę któregoś dnia; będę się bardziej ukrywał niż pantofelek: nawet pod mikroskopem nie będzie można mnie zobaczyć” [„Melancholijka polonaise, s. 5]. Stąd ogromna rola językowych zdrobnień w jego pisarstwie, dziwna chęć pomniejszania czy unieważniania własnych dokonań – jakaś szczególnego rodzaju pisarska mimikra. Tak jakby deminutyw był częścią jego osobowości. Jako artystyczną osobliwość chętnie tę cechę przyjmuję, ale ze skromnością w życiu nie należy, moim zdaniem, przesadzać. Naszą niezbywalnie ludzką mierność i tak ci każdy bez trudu przyzna – natomiast talent pisarski na miarę Białoszewskiego, Petera Handkego, Celiné’a trzeba ludziom. nie, nie narzucić. Nie wiem, jak się talent narzuca. Powiedzmy inaczej: trzeba poczuć się przynajmniej przez chwilę – poczuć „jawnie” – równorzędnym tamtych partnerem. (Nazwiska tamtych wymieniłem nieprzypadkowo, ale go z nimi nie porównuję – przeciwnie: staram się pokazać, w czym jest jedyny). (…)

Mówię: „świat” Pluty, opowiadam o jego „posiadaniu świata”. Jest w tym pewne nadużycie i pewna nieścisłość, szczególnie duża w przypadku tego Autora. Nie chodzi o „świat”, Pluta nie pasjonuje się światem – lecz arcyważną okolicznością, że mianowicie On, Jerzy P., w nim tkwi; że On widzi, On czuje, On doświadcza, On wie. Stanowczość i konsekwencja tego utkwienia przesądza to, co widzi, co czuje, co wie. Także to – czego nie czuje, nie wie, nie widzi (jego nieufność do filozofii np., niemożność założenia czegoś, przyjęcia czegoś na wiarę). Jego proza jest wnioskiem wysnutym z radykalnego empiryzmu. On zapisuje nie świat, tylko swe – zawsze najbliższe! – otoczenie. A przeto nie musi wybierać między wiarą a wiedzą, między naturą a kulturą, między roślinami w balkonowej wnęce a własną erudycją i szpargałami w szafie. Stół, przy którym jada obiady i rozmawia z M. znajduje się równie blisko, jak komputer z zapisywanym tekstem. Poznając jego zawsze najbliższe, więc domowe otoczenie – poznajemy także domowe nawyki mowy Autora w jego prozie, która jest tego otoczenia nieodłączną częścią. (…)

Interesuje mnie wejrzenie w prywatny umysł Jerzego P. Jego odwaga niepodobania się. Lub: podobania się – ale pod warunkiem, że zostanie „kupiony w całości”, z własną pisarską siłą i wadliwościami. Gdyby chodziło tu o odnowę literatury, gdyby naprawdę mu o nią chodziło – powiedziałbym, że, na przekór literaturze brnącej w kulturę i „literackość”, podejmuje próbę odnowy literatury przez obok-literaturę; że „prawdziwie dobrej literaturze” przeciwstawia swoją „para-literackość”. Najpewniej jednak nie ma takiego świadomego zamiaru. To dzieje się wśród piszących jakoś prościej.

Tak czy owak, na początku jest prywatność autora. Jeżeli jest. Bo jeśli nie ma – to ani absolutny słuch językowy, ani wspaniała biegłość pisarskiego pióra, ani zawzięte eksperymentowanie awangardysty nie uratują dzieła przed zapomnieniem. Po pewnym okresie przejściowego zainteresowania czy podziwu dla środków wyrazu – na sicie kultury pozostają intymne wyjawy osobowości. Nie jest ważne, „jak to jest zrobione” – lingwistycznie, postmodernistycznie, w zgodzie z panującą modą, w niezgodzie czy na przekór. Liczy się tylko mocny różnoraki związek autora z dziełem. Literatura to gra na  wewnętrznym instrumencie, który ma w sobie każdy czytelnik – ale możliwa pod warunkiem, że jej autor też ze swego instrumentu korzysta. Gdyż, w ostatecznym rachunku, tym, czego człowiek szuka w literaturze, jest zawarte w niej świadectwo drugiego człowieka – którym jest autor. Właśnie jego będą czytelnicy odnajdywali: autora. On jest formą i treścią dzieła literackiego. Jego szukamy w katalogach i na zakurzonych półkach bibliotecznych.

 

(fragm. szkicu Andrzej Falkiewicz, „Na prawach rękopisu. Wielka mała proza Jerzego Pluty”, „Twórczość” 2005, nr 8, przedr. w: „Cztery szkice”, Wrocław 2014)

-------------------------------------------------------------------------------------------------

Józef   Zegarliński – fotografia

Józef   Zegarliński,   ur. 1923 r. w Kamionce Strumiłłowej, woj. tarnopolskie, zmarł w 2012 r. w Bydgoszczy. W latach 1938-1945 mieszkał we Lwowie, od 1951 związał się z Bydgoszczą. Inżynier budownictwa, architekt, wykładowca akademicki, fotografik (AFIAP – Artiste Fédération Internationale de l’Art Photographique). Wieloletni prezes Bydgoskiego Towarzystwa Fotograficznego i Bydgoskiego Klubu Fotograficznego. Autor wystaw indywidualnych  i uczestnik wielu wystaw zbiorowych. Zdobywca licznych nagród i wyróżnień w konkursach fotograficznych (szczególna aktywność twórcza przypada na lata 1960-1990). Zajmował się głównie fotografią czarno-białą o niestudyjnym charakterze.

Fotografie Józefa Zegarlińskiego są cennym zapisem czasu minionego, ale nie tylko: obecnie zdają się być poetyckim reportażem z przeszłości, w której autor znajdował ważne dla siebie miejsca i zdarzenia. Dokumentując rzeczywistość wyznaczał w kadrze własną, osobistą przestrzeń – z nią się utożsamiał i w niej się odnajdował. Wyczuwalny wyraźny dystans do podejmowanych tematów przeplata się tu z sentymentalizmem i emocjonalnością.  Nasuwające się refleksje o upływie czasu i uczuciach, o oddaleniu od bliskich sercu miejsc i duchowej z nimi więzi, zdają się przypominać ważne prawdy o ludzkim losie. Powściągliwość fotografa-narratora czyni te kadry bezpretensjonalnymi i autentycznymi.  Zachowana prostota przekazu tematu, klasyczne komponowanie i wyczucie formy stanowią niewątpliwe walory tych fotografii. Oglądane dziś,  po latach, prace Józefa Zegarlińskiego zyskują nowy wymiar stając się cennym dokumentem wrażliwości i świadectwem twórczej drogi autora.

Jacek Soliński