Z Jarosławem Jakubowskim, poetą, prozaikiem, dramatopisarzem, krytykiem literackim, rozmawia Ewa Starosta.

- Stwierdziłeś niedawno, że Mieczysław Franaszek pozostaje wierny etosowi artysty. Czy w dzisiejszych czasach istnieje w ogóle coś takiego jak "etos artysty"?

- Etos jako taki zawsze będzie istniał, niezależnie od czasów. Dla mnie to wzorzec, do którego chciałbym się maksymalnie zbliżyć. Rozumiem przez to uczciwość w wykonywaniu swojej sztuki. Niechodzenie na kompromisy, nierobienie tego, na co jest akurat zapotrzebowanie, tylko realizowanie swojej wewnętrznej wolności. Przy czym ja nie potrafię rozdzielać człowieka od artysty, wbrew niektórym stwierdzeniom nie uważam, że świnia może tworzyć uczciwą sztukę, choć może być to sztuka efektowna. Innymi słowy - artysta to nie jest zwykły sobie zawód, tylko całościowa postawa.

- Co najmniej o  kilku znanych mi  artystach mogę powiedzieć, że są wybitnymi  twórcami, chociaż postępują w życiu niegodziwie, po świńsku. Czy "Rzeka zbrodni" byłaby gorszą książką, gdybyś  był kapusiem albo oszustem?

- Powtórzę: świnia może tworzyć sztukę wysoką i artystycznie udaną, ale nie przestaje być świnią. Dlatego być może lepiej nie znać autorów dzieł od strony "czysto ludzkiej". Ja jednak mam być może taką skazę, że jeśli znana jest mi postawa życiowa artysty, a zwykle jest mi znana, to przeszkadza mi to ścisłe rozdzielenie etyki od estetyki. To taki dysonans poznawczy. Oczywiście mam świadomość, że nikt z nas nie jest aniołem, ale jakoś żałośnie wypada moralistyka w wykonaniu kogoś, kto z moralnością jest na bakier. W ogóle dotykamy tu pytania, czym jest sztuka? Dla mnie to rodzaj drogi, pracy, także pracy nad sobą. Dlatego też moje książki czy dramaty nie mogą być inne niż są, bo odzwierciedlają dokładnie etap, na którym w danym momencie byłem.

-  Nie będę pytać, co rozumiesz przez "uczciwą sztukę", bo się zakopiemy w  hermetycznej w odbiorze dyskusji. Zdradź lepiej, na jakim byłeś  etapie, kiedy pisałeś dramat "Generał", który będziemy mogli obejrzeć w poniedziałek 10 grudnia  w Teatrze Telewizji.

- Napisałem "Generała" w 2010 roku, więc sporo już od tego czasu minęło. Ale pamiętam, że mocno poruszył mnie film dokumentalny Grzegorza Brauna "Towarzysz generał", w którym chyba po raz pierwszy pojawił się wątek zaangażowania Jaruzelskiego w antysemicką czystkę w armii, jeszcze przed marcem 1968 roku. To było złamanie narracji o "człowieku honoru". A jeszcze wcześniej, zanim to obejrzałem, napisałem opowiadanko, w którym snułem wizję ekspiacji Jaruzelskiego, jego nawrócenia itd. W dramacie tego nie dopowiadam aż tak radykalnie, ale widocznie ta postać musiała mi jakoś doskwierać, skoro poświęciłem jej tyle cennego czasu. Efekt jest taki, że po premierze "Wyborcza" ganiła mnie za dokopywanie Jaruzelowi, a prawica za zbyt pobłażliwe jego traktowanie. Ciekawe, jak będzie po emisji spektaklu telewizyjnego.

- "Człowiekiem honoru" był zdaniem naczelnego "Wyborczej" generał Kiszczak. Natomiast od Jaruzelskiego mieliśmy się, zgodnie z zaleceniem Adama Michnika, po prostu "odpier...". Z całą pewnością przez wielu Polaków generał Jaruzelski  jest ciągle uważany za osobę, która w 1981 roku uratowała nasz kraj przed wkroczeniem armii radzieckiej.

- Rzeczywiście, generał Kiszczak był określany "człowiekiem honoru", ale to przecież najbliższy współpracownik Jaruzelskiego, którego również otoczono swoistym parasolem ochronnym. Moim celem nie była odpowiedź na pytanie, czy Jaruzelski musiał, czy nie musiał wprowadzać stanu wojennego. Interesowało mnie co innego, mianowicie dlaczego człowiek, który odebrał edukację patriotyczną w II RP, opartą przecież na paradygmacie romantycznym, stał się nowym uosobieniem senatora Nowosilcowa z "Dziadów". Co takiego stało się z tym człowiekiem, że całe swoje dorosłe życie oddał "Carowi Północy". Mój bohater uważa, że wypełnił dziejową konieczność, ale ja upieram się przy twierdzeniu, że miał alternatywę. Fakt, że była to alternatywa radykalna, bez mała szalona: stanąć na czele antysowieckiego powstania, "przyjąć chrzest przez zanurzenie we krwi", co dałoby Jaruzelskiemu miejsce w narodowym panteonie. Zwyciężył jednak poddańczy pragmatyzm. Pytanie przeze mnie postawione pozostaje otwarte.

- Bohaterem "Buławy", Twojego najnowszego dramatu, który został  w tym roku nagrodzony na ogólnopolskim konkursie na sztukę teatralną, jest marszałek Edward Rydz-Śmigły. Pamiętamy go głównie ze słów  wypowiedzianych na miesiąc przed wybuchem II wojny światowej, że nie oddamy ani guzika.  

- Dla mnie był trochę człowiekiem-zagadką. Przed napisaniem dramatu nigdy nie widziałem dokładnie jego twarzy. Zawsze wydawał mi się kimś schowanym pod mundurem. Dopiero podczas pracy nad sztuką ta postać zaczęła się odkrywać. Zobaczyłem tragedię człowieka, który stracił wielką życiową szansę na to, żeby zostać narodowym bohaterem. Zupełnie jak Jaruzelski wiele lat później. Oczywiście i czasy, i obie postaci są całkiem różne, ale temat właściwie ten sam. Co by było, gdyby Rydz nie uciekł do Rumunii, tylko pozostał w kraju i dowodził armią rzeczywiście "do ostatniego guzika"? Wpisałby się z pewnością w polską mitologię, ale przez swoją pragmatyczną (w jego ujęciu) rejteradę złamał ten stereotyp. Jednak wrócił do Warszawy. Pokazałem go w sytuacji, gdy usiłuje odegrać jeszcze jakąś znaczącą rolę. Ale historia ruszyła z kopyta, dla Rydza nie było już miejsca, pozostał w próżni. Stąd forma dramatu kameralnego, zamkniętego w klaustrofobicznym wnętrzu, wypełnionym upiorami przeszłości.

- Co było inspiracją do zajęcia się akurat tą postacią? Bohaterów tragicznych w dziejach naszego kraju nie brakuje.

- Przede wszystkim to, że nie ma utworów literackich poświęconych Rydzowi. Pojawia się w paru filmach, dokumentach, ale nie trafił do szerszego obiegu. Dla mnie to dziwne, bo jest postacią, która prosi się o zobrazowanie w dramacie, scenariuszu filmowym czy powieści. Drugi powód już podałem - zainteresował mnie moment próżni, w której się znalazł po powrocie do kraju. Kim jest człowiek, którego nie ma? Poza tym Rydz wydał mi się postacią w pewien sposób ilustrującą polskie marzenie o mocy, które konfrontuje się z brutalną albo raczej realną siłą. Ideologia państwowa schyłku lat 30. kreowała wizję Polski mocarstwowej, ale opierała się ona nie na istniejącym potencjale, tylko na marzeniu. Odwiecznym polskim marzeniu. Rydz nie sprostał, nie zdążył albo nie był w stanie zrealizować założeń mocarstwowości. Zapłacił najwyższą cenę jako uosobienie skompromitowanego mitu.

- Niedawno  wyszedł  kolejny tom Twoich wierszy.  Kiedy męczy Ciebie proza życia i dramatyzm ludzkich losów uciekasz w świat poezji?

- Nie, ponieważ nie mam czegoś takiego, że piszę wyłącznie wiersze, prozę czy dramaty. Zwykle na warsztacie jest wszystko naraz. Zawsze noszę przy sobie notes i są w nim dialogi, poezja, no i zapiski z codzienności, czyli kawałki prozy. Jednak to, co w danej chwili piszę, zależy od dyspozycji dnia, nastroju. Wybór formy przychodzi naturalnie. Zdarzają się też dłuższe okresy niepisania i to też jest dobre. A tom "Wzruszenia", o którym wspomniałaś, ma już okrągły roczek i składa się z krótkich wierszy o lesie, trawie, kwiatach, niebie, ptaszkach i jeziorze. Pisałem je parę lat i złożyły się na poetycki kalendarz słoneczny.

- Można więc powiedzieć, że jesteś  twórcą "symultanicznym".  I na pewno  ogromnie utytułowanym. A to budzi zazdrość osób, które nie mogą się poszczyć sukcesami, czego zresztą doświadczyłeś na własnej skórze. Która ze zdobytych przez Ciebie nagród  sprawiła Ci największą radość?

- Cieszą mnie - jak każdego twórcę - przejawy uznania. Nagrody są znakiem, że to co piszę, znajduje odbiorcę. Jednak najważniejsze są dla mnie oznaki sympatii czytelników czy widzów teatralnych. Zdarza się, że dostaję listy od obcych ludzi, którzy piszą, że moje wiersze czy sztuki mocno ich poruszyły, że są im bliskie, bo opowiadają o ich własnych doświadczeniach. To największy komplement. Gdybym jednak miał wskazać jedną najważniejszą z nagród, to byłoby to Grand Prix na festiwalu polskich sztuk teatralnych "Raport" w Gdyni w 2011 roku. Przewodniczącym jury był Sławomir Mrożek i to on wręczał mi tę nagrodę.