Przez trzy miesiące w posiadłości bogatego Joy’a Gatsby’ego, w latach dwudziestych minionego wieku, nieopodal Nowego Jorku, dzień i noc, wielka balanga. Gra orkiestra, leje się szampan, zajada się ekskluzywne potrawy, uwija się kilkudziesięciu kucharzy, kelnerów i służących. A wśród gości… aktorzy, biznesmeni, sportowcy, mafiosi – słowem: celebryci. Szum. Jazgot. Zabawa na całego. Nuda i szpan.
I powoli narasta w tym świecie dramat, napędzany zdradami małżeńskimi, rozogniony forsą. Elegancja i maniery z mafią i kontrabandą w tle. I wreszcie wypadek, zbrodnia i samobójstwo. Koniec wielkiej balangi. Gasną światła w rezydencji Gatsby’ego. Celebryci rozpierzchają się po świecie. Na następną balangę, za następną forsą.
Czy ten amerykański świat i dramat coś nam przypominają?
Przed premierą “Wielkiego Gatsby’ego” w Teatrze Polskim reżyser spektaklu Michał Zadara tak mówił o swym artystycznym projekcie: – Polska i Polacy znajdują się obecnie w takiej sytuacji jak Ameryka w czasach, które opisuje Fitzgerald (…) Od 20 lat kręci się takie koło fortuny – od Art B do króla dopalaczy.*
W innym miejscu, w programie teatralnym, rozpowszechnianym przed spektaklem, młody reżyser, powiada coś wręcz przeciwnego: “Fitzgerald nie miał intencji napisania tzw. historii uniwersalnej, która może się zdarzyć w każdej epoce (…) stworzył historię, która nie mogła by się zdarzyć w średniowieczu ani na księżycu”. No, wiec jak? Jest to opowieść o dzisiejszej Polsce, czy o Ameryce czasów prohibicji? Twórca bydgoskiego spektaklu “Wielki Gatsby” nie rozstrzyga tego dylematu. Brak decyzji i jasności w tej kwestii kładzie się głębokim cieniem na całym przedsięwzięciu.
Ale po kolei…
Michał Zadara wiernie i skrupulatnie odtwarza fabułę “Wielkiego Gatsby’ego”, posługując się poetyką krótkich, wyrazistych scenek, czasem wręcz skeczy i gagów. Udaje się mu odtworzyć, przy znacznym udziale, niezawodnych bydgoskich aktorów i gościnnie występującej Barbary Wysockiej, narastające i zmierzające ku tragicznemu finałowi konflikty. To się po prostu ogląda ze wzrastającym zainteresowaniem. I podziwia kunszt aktorski. Wątpliwości budzi jedynie przyjęta przez twórcę spektaklu maniera przerywania dramaturgicznych relacji między postaciami niespodziewanymi i właśnie manierycznymi zwrotami do publiczności, czy też mówienie – jak onegdaj bywało: na stronie. Ta maniera nieustannie odwodzi widzów od dramatu i przypomina, że jesteśmy w teatrze, że aktorzy bawią się konwencjami. Jeszcze gorzej jest, kiedy, ni z tego ni z owego, przywoływane są, nieuzasadnione dramaturgicznie, polskie realia. Ot, nagle cytowany jest ks. Twardowski, przywoływany Wojaczek, czy Lotos. Takie żarciki. Jazz, prohibicja i na okrasę ks. Twardowski. Miszmasz. Postmodernistyczny szpan.
Najwięcej jednak spustoszeń czyni reżyserska wizja imprez w rezydencji Jay’a Gatsby’ego. Otóż Michał Zadara przedstawia owe imprezy jako wyuzdane, histeryczne, ze znacznym ładunkiem pornografii. Ot, choćby scenka kopulacji oszołomionej alkoholem panienki z lekarzem udzielającym jej pomocy. Taka wizja owych imprez całkowicie rujnuje wiarygodność psychologiczną miłości Gatsby’ego. W powieści Fitzgeralda imprezy u Gatsby’ego są pokazem dobrych manier, nowobogackiego sznytu, mszami mody, samochodów i dolarów; rzadko ktoś gruntownie tu się upija. Szczytem frywolności jest dyskretne posiadanie kochanki. To są w końcu czasy, kiedy panie miały wyłącznie jednoczęściowe kostiumy kąpielowe, a Pola Negri jako pierwsza kobieta na świecie malowała wówczas paznokcie stóp. U Gatsby’ego się tańczy, a nie spółkuje. Jak mogłaby być możliwa sentymentalna, infantylna miłość Gatsby’ego, gdyby jednocześnie jego trwające tygodniami imprezy były seksualnymi orgietkami, albo choćby sabatami aferzystów? Co? Gatsby spółkuje z przygodnymi panienkami, a chwilę potem kwili za wielką, bezinteresowną miłością? Co? Gatsby marzy, żeby ukochana Daisy wzięła udział w jego imprezach, które są seksualnymi ekscesami? Niewiarygodne. Nieprawdopodobne.
Wartością dodaną “Wielkiego Gatsby’ego” w Teatrze Polskim w Bydgoszczy jest niewątpliwie praca aktorów. Przyjęta przez reżysera poetyka scenek wiodących narrację nie sprzyja tworzeniu kreacji. Ludzie, o których się tu opowiada, stają się szybko marionetkami, rządzonymi przez forsę, pospolite namiętności i strach przed porażką. Człowieka definiuje tutaj jego garaż, koń, czy cena mankietowych spinek. Tym większa wiec zasługa aktorów, którzy mimo wątłości tekstu, ujawniają ciekawe meandry psychiki i motywacji granych przez siebie postaci. Wspomnianej Barbarze Wysockiej udaje się nasycić postać Daisy cynicznym… liryzmem. Arturowi Krajewskiemu udaje się odtworzyć emocje bezradnego świadka upadku morale przyjaciół i ostatniego przyjaciela Gatsby’ego. To taki zdegustowany antyczny chór po solidnym drinku. Wydaje się jedynie, że w pierwszych scenach Artur Krajewski jest zbyt ekspresywny, luzacki, co koliduje z jego biografią żołnierza i późniejszą refleksyjną postawą. Wielka natomiast szkoda, że tak mało materiału do zagrania otrzymał Mateusz Łasowski, grający niezwykle interesującą postać Toma Buchanana. Tom to człowiek-turysta, były sportowiec, umykający przed samym sobą, przed starością, człowiek brutalny i bezwzględny.
Jaki jest więc ten spektakl? Dobry i ciekawy dzięki pracy aktorów. Chimeryczny, pozbawiony spójnej, wiarygodnej wizji reżyserskiej.

(kd)

*Liczą się seks i ekonomia. Rzeczpospolita 3.06.2011. s. 22