Opowiadanie
Wierusz z Bydgoszczy
Autobus toczył się powoli. Wydawałoby się, że takie graty nie jeżdżą już w Polsce, mieliśmy przecież XXI wiek. Nic bardziej mylnego. Czerwony Robur był własnością klubu szachowego, a ten z kolei miał roczny budżet ledwo, co dochodzący do 10 tysięcy złotych i to tylko dzięki łaskawości burmistrza, któremu kiedyś w dzieciństwie udało się zrobić II kategorię.
Byłem jednym z tych, którzy nigdy nie zaznali spokoju, zmieniając kluby szachowe niczym rękawiczki. Poznawałem kolejnych prezesów, którzy początkowo przyrzekali pomoc, obiecali wsparcie i dobry klimat, a potem bezczelnie umywali ręce. Przez pierwsze lata kończyło się to wszystko tak, że będąc podrażniony niedotrzymywaniem przez nich danego słowa, odchodziłem, do innego klubu, w nadziei na lepsze traktowanie. Byłem ambitny chciałem się rozwijać. Z czasem zrozumiałem, że to wszystko nie ma sensu i jedyne, co klub był mi w stanie zagwarantować to raz w roku podwieźć Roburem na zawody szachowe. O dziwo, im bardziej akceptowałem dany stan rzeczy, tym lepiej grałem w szachy.
Pewnego zimowego dnia wracaliśmy z drużyną z zawodów szachowych rozgrywanych w Toruniu. Robur (był ozdobiony reklamą firmy produkującej wyroby wędliniarskie. Może to się komuś wyda nieprawdopodobne, ale firma nazywała się: MAT) wlókł się po oblodzonej drodze, w rytmie jakiś dyskotekowych, zresztą kiepsko nagranych piosenek. Jazda tak zdezelowanym środkiem transportu miała też swój urok. Po pierwsze nigdy człowiek nie mógł być pewny, jak się ten dzień zakończy. Po drugie paliliśmy papierosy, piliśmy piwo, ogólnie panowała luźna atmosfera. W tym wozie kierowca, ewentualnie kierownik drużyny ustalał warunki, a obydwaj panowie byli zagorzałymi palaczami. Nie było wśród nas młodzieży, zresztą wcale się temu nie dziwię. Pokolenie ludzi wyszukiwarki ?Google?, czy komórki ?Nokia? nie traciło czasu na grę w szachy. Drewniana deska, białe i czarne bierki były często przez nich utożsamiane z jakąś straszną nudą i chociaż nieraz próbowałem przekonać młodych do tej królewskiej, skądinąd gry, ba, zarazić ich swoją pasją, coraz częściej spotykałem się z tym, co boli najbardziej: obojętnością. Szachy oznaczały nudę, szachista był nudziarzem. Paliłem, więc papierosa w towarzystwie prawie samych emerytów; to ostatecznie był mój
wybór. Robur charczał ciężko, jednak pruł do przodu. Pruł to może za dużo powiedziane, wlókł się, dysząc niczym mój biedny, chory na astmę i rozedmę płuc sąsiad, który gdy udawał się w kierunku swego mieszkania na czwartym piętrze, charczał tak ciężko, że był słyszany w całym bloku.
Jeden z emerytów uśmiechnął się do mnie, a następnie poprosił o biały, walcowaty kształt napchany tytoniem. Nie odmówiłem mu. Dosiadł się do mnie, zapalił i zaciągnął głęboko. Po chwili zderzyliśmy się puszkami piwa. Władzio uśmiechnął się i strzepnął popiół do wskazanej przeze mnie pustej puszki nazwanej popielniczką i rzekł:
- Tak, już niedługo miniemy Solec.
- Zgadza się panie Władku.
Początek naszej rozmowy nie był imponujący. Można by nawet przyjąć, że niedługo się ona zakończy. W końcu pan Władek mógłby być moim ojcem. Tak się jednak nie stało. Po krótkiej wymianie zdań dotyczącej turnieju szachowego spytałem się go, czy już jest na emeryturze. Władek potwierdził, dodał ponadto, że ?dwa patole wyciąga?. Błyskawicznie zareagowałem na jego szczerość.
- To bardzo dobrze. Nieźle panu płacili. Moja matka niedawno przeszła na emeryturę i ma zaledwie tysiąc ?
- Mów mi Władek ? odrzekł i wyciągnął rękę. ? Głupio się czuję, gdy ktoś mi mówi per pan.
Władzio pociągnął ostro i popatrzył za okno. Siwy dym wystrzelił w górę. Autobus toczył się przez Puszczę Bydgoską. Do grodu nad Brdą nie pozostało więcej niż pół godziny.
- Mam nawet ponad dwójkę, prawie dwa i pół. Żona dorzuci dwójkę pensji. Można jakoś żyć.
- Wiesz ? dodał po chwili ? nieźle zarabiałem za komuny. Byłem brygadzistą w Romecie. W największej fabryce rowerów w Europie. No wiesz ? rzekł ze śmiechem ? Janek Rulewski i spółka też tam robili. Nie będę tego ukrywał, zarabiałem dobrze.
Mówił to bardzo spokojnie, popijając przy tym piwo. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem jego spojrzenie. Zdawało mi się, że jego oczy błyszczą niczym oczy wilka. Gdzieś w tym statecznym emerycie drzemał zwierz.
- Poczęstuję się jeszcze jednym ? dorzucił po chwili. Nie miałem żadnych obiekcji. Powiedziałem coś o wyższości jazdy koleją. To był mój ulubiony temat. Często go zapodawałem, szczególnie wtedy, gdy pęcherz odmawiał posłuszeństwa. Bydgoszcz była na wyciągnięcie ręki, ale kierowca Robura nie jechał dużo szybciej niż rowerzysta. Mimo wszystko pociągnąłem łyk chmielowego trunku. Zawsze po turnieju piwo smakowało przednio.
Wtedy też przypomniałem sobie jedną historię odnośnie Władzia. Czy aby to było możliwe, żeby brygadzista z Rometu był znanym handlarzem dzieł sztuki? Właściwie, czemu nie? Umysł szachisty jest w stanie ogarnąć sporo. Coś w końcu o tym wiedziałem. Spytałem się go wprost:
- Kiedyś słyszałem, że handlowałeś trochę jakimiś obrazami, porcelaną? To prawda?
- Zgadza się ? odrzekł. ? Różne rzeczy się robiło. Jak postawisz mi piwo, to nawet opowiem ci pewną historię sprzed lat.
Uwielbiałem stare historie. Natychmiast podałem mu zamkniętą puszkę. Władzio od razu zabrał się do pracy. Miałem dziwne wrażenie, że tak samo jak ja marzyłem przede wszystkim o tym, żeby oddać mocz, tak samo on marzył o zanurzeniu ust w piwie. Zaszła, więc między nami swoistego rodzaju symbioza: dzięki mnie otrzymał to, co chciał, a ja dzięki niemu przez chwilę zapomniałem o pełnym pęcherzu. Władzio rozpoczął opowiadać:
- Rzeczywiście w latach siedemdziesiątych interesowałem się trochę sztuką. Wszystko zaczęło się zresztą bardzo przypadkowo. Żona przywiozła z Berlina Zachodniego dla koleżanki katalogi jakiegoś domu aukcyjnego, a że tamta nigdy się nie zgłosiła, zainteresowałem się sprawą, wertując bardzo uważnie obszerne dwa tomy.
Wydawało się, że kierowca przyśpieszył, gdyż w dość szybkim tempie minął jadącego na poboczu rowerzystę. Popatrzeliśmy na niego przez tylne okno. Rowerzysta jeszcze przez kilkanaście sekund trzymał się blisko autobusu, później jednak skapitulował, nie wytrzymując zapewne smrodu spalin wydobywających się z rury wydechowej Robura.
- To Wagant ? rzekł zadowolony Władzio. ? Duże koła, przerzutki Shimano, wygodne siodełko. Jeden z najbardziej udanych rometowskich modeli.
Był tak podniecony tym faktem, że pufnął mi prosto w twarz chmurę dymu. Od pewnego czasu czułem, że mógłbym zrezygnować z papierosów, ale ileż to razy jakiś delikwent kopcił przy mnie ?jak lokomotywa?, zawsze też sięgałem do niebieskiej paczki z napisem: LM. Nie inaczej było i tym razem.
- Pęcherz mi chyba eksploduje. Naprawdę wolę PKP.
Władzio uśmiechnął się. Pociągnął sążnisty łyk piwa i rzekł:
- W bardzo szybkim czasie zrozumiałem, że wielu Bydgoszczan ma w swoich mieszkaniach wartościowe rzeczy i co ciekawe, nawet sobie z tego nie zdaje sprawy ? a na jego twarzy zagościł diaboliczny uśmieszek.
- Dla mnie historyka sprawa jest zupełnie jasna ? rzekłem pewnie.
- Bogaci Niemcy przez dziesięciolecia gromadzili w mieszkaniach malowidła, rzeźby, porcelanę ? jak mówisz. Tak rzeczywiście było. Potem był 24 stycznia 1945 roku. Niemcy musieli w pośpiechu uciekać. Wiele cennych antyków pozostało.
– Był u nas w zakładzie taki jeden chłop, Bronek poczciwota. W szkole mu nie szło, z kobietami chyba nie za bardzo się układało, w pracy był ledwie przeciętny, a może i gorzej. Zresztą nie wszystko pamiętam już idealnie ? popatrzył znów przez okno na majaczącą w oddali sylwetkę rowerzysty.
Kierowca chyba przełożył kasetę, gdyż popłynęła teraz słodkawa nuta kultowych przebojów dyskotekowych z lat osiemdziesiątych, zapoczątkowana jakąś najbardziej wpadającą w ucho piosenką Modern Talking.
- Tak ? dodał po chwili ? najpewniej obecnie szybko zwolniliby takiego delikwenta. Do pracy często nie przychodził, spóźniał się notorycznie, bywał pijany, a prawie dzień w dzień skacowany. Każdy inny brygadzista wykapowałby go, ale nie ja ? rzekł pociągając resztówkę piwa i zgniatając aluminiową puszkę ? nie byłem z tych, co chodzili i kablowali, a po drugie też lubiłem coś łyknąć.
- Pewnego dnia w jego mieszkaniu zobaczyłem obraz: popatrzyłem na niego i od razu wiedziałem, że to jest to. Zaginiony obraz z czasów II Wojny Światowej.
- Kossak? ? rzekłem nieśmiało. Moja wiedza na temat malarstwa była minimalna, ostatecznie jednak mieszkałem w pobliżu ulicy Kossaka i coś, kiedyś słyszałem w telewizji, że niektóre obrazy braci Kossaków zaginęły.
- Nie ? odrzekł spokojnie. ? Podszedłem do tego malowidła i mówię sobie w duchu: to jest Wierusz! Alfred Wierusz Kowalski. Szkoła monachijska. Przełom dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Nie dałem po sobie poznać, ale aż mi zaschło w gardle! Podpis był bardzo czytelny, w lewym, dolnym rogu. Bez żadnych wątpliwości: ?A. Wierusz Kowalski?, a obraz przedstawiał wilki w akcji. To był zresztą lejtmotyw jego pięknej twórczości.
- Przełom dziewiętnastego i dwudziestego wieku i w dodatku Polak to namalował? ? rzekłem zdziwiony. ? Przecież to nie może być dużo warte?
Spojrzenie Władzia było nieprawdopodobne. Nie znałem wcześniej żadnego emeryta, który miałby tak świecące oczy, bardziej żywe niż u jednego dwudziestolatka. Nie odpowiedział mi nic na moje dyletanckie pytanie. Pewnie, dlatego, że nie chciał mnie dołować.
- On tu chyba staje ? rzekłem w nadziei załatwienia potrzeby fizjologicznej, ale autobus wciąż się wlókł. Wbrew temu, co myślałem, w tej niewielkiej osadzie ulokowanej w środku lasu nikt nie wysiadał. Mogłem przecież iść do kierowcy i poprosić go o pomoc, ale Władzio też skarżył się na ?ciśnienie? i sugerował, że jeszcze przez piętnaście minut uda nam się wytrzymać.
- To ciekawe, co mówisz. Rozumiem, że z tym Bronkiem rozpoczęliście robić jakieś interesy ?
- I tak i nie ? rzekł tajemniczo Władzio.
- Gadasz już jak Wałęsa. Tak czy nie?
Władzio wypalił do końca papierosa, przeszył mnie wzrokiem i rzekł:
- Dużo wtedy piliśmy. Byliśmy młodzi, Gierek obiecywał zmiany. Nadzieje rosły.
- Romet był wtedy znany nie tylko w Polsce, ale też w tak zwanych: demoludach, krajach demokracji ludowej. Zgadza się?
- No właśnie ? odrzekł. Widać było, że wątek polityczny nie interesuje go za bardzo. Wolał życie.
- Chodziliśmy po różnych lokalach: Zodiak, Orbis, Medyk, Kameralna, Savoy. Było tego pełno. ? Żachnął się, ale po chwili kontynuował:
- Panienki, łatwe życie ? wiesz bracie, o co chodzi. Ze starą nie miałem już zbyt wielu tematów, córki dorosłe ?
- Tobie pewnie jakoś na wódkę starczało, byłeś w końcu brygadzistą, ale co z Bronkiem? Pił za pożyczone?
- Do tego zmierzam, ale drogi kolego, może mógłbyś pożyczyć mi jeszcze jedno piwo? Wchodzi mi dzisiaj ten Żywiec.
Dałem mu ostatnią puszkę. Władzio miał niezły spust. Gwoli prawdy muszę jednak dodać, że też miałem ochotę na kolejne. Ze wcześniej opisanych względów postanowiłem jednak nie pić do czasu dotarcia do Bydgoszczy.
- Bronek miał swoją dziuplę na Chodkiewicza. Była to dobrze zagospodarowana piwnica jednego z domów, którego powierzchnia w sumie liczyła grubo ponad sto pięćdziesiąt metrów. Bardzo dziwnie jednak był ten domek zaprojektowany. Miałem wrażenie, że więcej w nim było korytarzy niż pokoi. Właśnie na ścianie jednego z korytarzy wisiał ten obraz. Gdy Bronek zaczął zarabiać, ojczym chciał go w ogóle wyrzucić z domu, ale matka ubłagała starego, żeby pozwolił synowi zagospodarować piwnicę. Bardzo ładną zresztą, zupełnie bez wilgoci.
- Taki duży dom i wyrzucili go do piwnicy?
- Bronek dużo pił, a ojczym miał z jego matką kilkoro nowych dzieci. Dom był kiepsko zaplanowany, brakowało pokoi, a do piwnicy było osobne wejście od strony podwórza. W takiej piwnicy można było robić wszystko. Nawet uprawiać dziki seks z panną ? rzekł przeszywając mnie na wylot swoimi, bystrymi oczami.
- Rozumiem, że lubiłeś chodzić do niego i łyknąć coś po pracy?
- Tak właśnie było ? rzekł i po chwili dodał: tak właśnie tak, po czym otworzył puszkę, z której trysnęła biała pianka, a następnie zamoczył łapczywie usta w złotawym trunku.
Robur wlókł się za jakąś furmanką i nie za bardzo mógł ją wyprzedzić, gdyż z przeciwnej strony śmigały samochody. Zresztą po tym jak w ogóle prowadził wóz, wnoszę, że kierowca też był ?dźgnięty?. To dobre słowo wyjaśniało wszystko, zwłaszcza w kontekście tego, co mówił Władzio o Bronku. Tak, ?być dźgniętym? ? pomyślałem. To rzeczywiście bardzo dobry zwrot. Wiele można przez niego wytłumaczyć.
- W tamtym czasie znałem go już ze trzy lata, popijaliśmy wspólnie, co najmniej kilka miesięcy. Może nie dzień w dzień, ale ze dwa, trzy razy w tygodniu. Bronek był mi winny pieniądze. Pamiętam, jak dziś, że pewnego, wiosennego dnia popiliśmy więcej. Byliśmy na dansingu, bodajże w Zodiaku. Alkohol lał się strumieniami. Bronek poznał jakąś dziumdzię, fajną blondynkę, która ciągle się śmiała, niestety nie miała, co najmniej połowy zębów. Pożyczył ode mnie kolejne pięćset złotych. Był mi winny, chyba już ze dwa kafle. Z blondyną nic nie wyszło, wypiła to, co jej postawił i poszła do innego szukać szczęścia.
- Ach te baby ? syknąłem ? zawsze są takie same.
Gdy w Roburze popłynęła tkliwa melodia zespołu ?Abba? kierowca w końcu wykonał dynamiczny ruch kierownicy w lewo, zmienił bieg i dodając gazu wyprzedził furmankę. Przez moment zobaczyłem tylko napiętą twarz woźnicy, gdy z uwagą obserwował zamieszczoną na Roburze reklamę firmy grudziądzkich zakładów wędliniarskich ?MAT?, a w kąciku jego ust dostrzegłem znajomy, walcowaty kształt tlącego się papierosa. W rękach woźnicy ujrzałem wodze, którymi poganiał konia. Będąc palaczem, nigdy nie mogłem zrozumieć, jak można było palić papierosa faktycznie bez wyciągania go z ust. Niestety, spytać o to furmana było niepodobna.
Władzio szybko rozprawiał się z kolejnym piwem. Ciągnął uczciwie a przerwy w piciu robił tylko wtedy, gdy mówił.
- W nocy zwlekliśmy się do niego. Spaliśmy nie więcej niż trzy, cztery godziny, a gdy ubierałem się rano, by powoli ruszyć w stronę domu Bronek zaproponował mi wypicie kawy w kuchni, na piętrze. Od czasu, kiedy mój towarzysz został przeniesiony do piwnicy, nie bywałem w jego domu, więc nie widziałem już ponownie obrazu. Oczywiście, chętnie skorzystałem z zaproszenia. Później miał miejsce bardzo ciekawy, a jednocześnie pozytywny dla mnie przebieg wydarzeń. Okazało się, że cała jego rodzina, oprócz matki, wyjechała gdzieś na wieś. O siódmej rano piliśmy w kuchni kawę. Kac nam dokuczał, mimo to, kopciliśmy jeszcze papierosy, których wypalenie na pewno nie przyniosło nam ulgi. Nie liczyłem, że uda mi się tego dnia wydobyć od nich obraz. To przecież byłoby za łatwe. Byłem skacowany, mogłem się niewłaściwie zachować, jakoś się zdradzić, powiedzieć coś niestosownego ?
- Już na szczęście Bydgoszcz ? rzekłem zadowolony.
Szare miasto przyjęło nas do siebie. Jakiś kierowca wepchnął się na światłach bezczelnie przed Robura. Ludzie przechodzili przez jezdnię praktycznie w wielu nie oznakowanych miejscach, a nie tylko na pasach. Wtedy też poprosiłem Władzia o opuszczenie autobusu. Mój kolega wiedział dokładnie, co mi dolega, więc chętnie przystał na moją propozycję. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi. Pięć minut później siedzieliśmy w wygodnym lokalu popijając piwo.
- Tak to się wszystko toczy panie Bartłomieju. Tak to się toczy. Nie wiesz, kto jest twoim wrogiem, a kto przyjacielem. Już w tamtych czasach wiedziałem, że można zarobić niezłe pieniądze, ale prawie zawsze jest to kosztem kogoś.
Władzio dawał mi niezłą szkołę życia, więc podszedłem do baru i zamówiłem dwa piwa i dwie wódki. Nie piłem wódki, zwłaszcza w kieliszkach, ale być może tylko w ten sposób można było oddać atmosferę dawnych lat. Co ciekawe, w lokalu było pełno mężczyzn w średnim wieku mających już ?zdrowo dźgnięte?.
- O czym to ja mówiłem? ? rzekł, wypuszczając z siebie kłęby dymu.
- O tym, że byłeś u Bronka w domu, po imprezie ?
- Aha, rzeczywiście. To, co – za dobre łowy ? rzekł podnosząc kieliszek. Na pohybel.
- Matka bardzo troszczyła się o syna, zwłaszcza że potem miała nowego męża, który pomiatał Bronkiem. Mój kumpel był z nim mocno skłócony. Ojczym też lubił wypić, Bronek miał ambicje bokserskie ?
- Dwa samce na jednej przestrzeni słabo się tolerują?
- No właśnie. Piliśmy kawę. Matka przyszła do nas, trochę pogadaliśmy. Mówiła mi, że sytuacja w domu jest złożona. Bronek był wtedy chyba w toalecie. Powiedziałem jej, że mieszka w ładnym mieszkaniu, a szczególnie obrazy, które wiszą na ścianie są świetne. To była dobra, życzliwa kobieta. Martwiła się o syna. Rozegrałem, to jakoś tak sprytnie, że niby niespecjalnie, a jednak palnąłem coś o długu. Dodałem potem natychmiast, że to nie ma znaczenia, ale matka strasznie się zmartwiła. Chciała coś powiedzieć na jego usprawiedliwienie, ale wtedy Bronek wszedł.
- Suma summarum dali ci obraz. Dobrze kombinuję?
- Nie wzbraniałem się strasznie. Te wilki, które zobaczyłem na płótnie wiszącym w korytarzyku, jak agresywnie podczas zawiei śnieżnej atakują mężczyzn prujących na saniach, bracie to był widok! Tego mi nikt nie zabierze! Z naszej bajki mówiąc, coś podobnego mógł jedynie przeżywać Akiba Rubinstein, gdy w 1907 roku w partii z niejakim Rotlewim poświęcił pod rząd kilka figur, a następnie zamatował biedaka.
Każdy średnio uzdolniony szachista znał tę pozycję. Akiba ? Żyd z Łodzi, dziwak, geniusz, miał trochę pecha w swoim żywocie. To, co jednak stworzył pozostało ponadczasowe, tak bardzo ponadczasowe, że nawet pewien emeryt z Rometu, Władzio, sto lat później w lokalu na skraju miasta wspominał jego dzieło.
- Rozumiem, że ten widok pochodził z katalogu jakiegoś tam niemieckiego domu aukcyjnego? Dobrze kombinuję?
- Nawet bardzo dobrze ? dorzucił i pufnął mi wprost w oczy siwym dymem.
- Trzydzieści lat temu nie było Internetu.
- Obraz był w tamtym czasie warty dwa duże mieszkania w bloku. Miałem dorosłe córki. Wszystko się świetnie ułożyło. Rozumiesz mnie?
Pociągnąłem sążnisty łyk piwa.
- No i co? Żadnych wyrzutów? W końcu oszukałeś kolegę?
- Gdy jego matka ściągała ze ściany płótno, rzekła do mnie tak: ?ale Bronka pan nie skrzywdzi? On i tak ma z ojczymem krzyż pański?.
Znów spojrzał na mnie diabolicznie. Widziałem oczami wyobraźni, jak owija obraz papierem, zamawia taksówkę, pędzi z nim po schodach domu, a potem wysyła żonkę do sklepu monopolowego, by kupiła najdroższy koniak. Tak to właśnie mogło być. Interes życia trzeba było opić.
Zamówiłem dwie kolejne wódki. Władzio, co prawda też chciał postawić, ale powstrzymałem go. Poprosiłem barmankę, aby dorzuciła mi jeszcze papierosy.
– Nigdy nie oszukałem Bronka, nieraz broniłem go przed dyrekcją, innymi pracownikami, czy choćby podczas kontroli. To był dobry chłopak, owszem pijus, ochlapus, czasami bywał agresywny, ale krzywdy by nikomu nie zrobił. Wielokrotnie pożyczałem mu pieniądze. Mam czyste sumienie.
- Jeszcze raz powtórzę ? spytałem się zapalając papierosa wprost z nowo otwartej paczki: miałeś jakieś wyrzuty sumienia, że kupiłeś od kolegi obraz za 2 tysiące, a który kilka dni później sprzedałeś za ponad 100 tysięcy? Ktoś mógłby nazwać to po imieniu: rozbój w ?biały dzień??
- Problem polega na tym, drogi Bartłomieju, że nie powinieneś szafować żadnych wyroków. Życie jest zbyt skomplikowane jak na tak proste oceny. Ja mu zawsze pomagałem, dotrzymałem słowa danego matce. Po wtóre, nazywasz mnie złodziejem, a sprawa wygląda inaczej: otóż matka Bronka, w styczniu 1945 roku przybyła wraz ze swoim pierwszym mężem do Bydgoszczy i zamieszkała w poniemieckiej kamienicy, gdzie wisiał obraz. Ponoć wcześniej mieszkała tam bardzo dobrze sytuowana rodzina niemieckich lekarzy. Matka Bronka przejęła obraz za darmo, nie kupowała go. Ja go kupiłem.
Kilka razy, później, spotkałem jeszcze Władzia. Nigdy już nie rozmawialiśmy tak szczerze, jak za pierwszym razem. Myślę, że Władek miał do mnie pretensje. Po alkoholu, podobnie jak Bronek robiłem się agresywny. Co najmniej język mi się wyostrzał i zamiast słuchać niepotrzebnie oceniałem ludzi.
Płótna Wierusza Kowalskiego, na którym są podobno mężczyźni w saniach ciągniętych przez pięknego kasztanka, koszmarnie przestraszeni na widok sfory atakujących ich wilków, nie było mi dane zobaczyć. Szukałem nieraz, na licytacjach domów aukcyjnych i w wyszukiwarce ?Google?. Nawet jak znajdywałem podobne obrazy, to brakowało mi zawsze jakiegoś szczegółu z opowieści Władzia. Na jednym kolor nieba się nie zgadzał, na drugim brakowało mi rannego wilka, a na trzecim zamiast sanek był wóz, a śnieg zastąpiono widokiem ziemi w blasku słońca falującej na bezkresnym stepie. Płótno Alfreda Wierusza Kowalskiego zawieruszyło się. Pomyślałem, że to nic nowego w tym biznesie. Nie miałem żadnych wątpliwości, że kiedyś, gdzieś za kilkadziesiąt lat w jakimś zachodnim domu aukcyjnym wypłynie warte miliony, a pieniądze, które zarobił Władzio, będą stanowiły tylko niewielki procent jego faktycznej wartości.
Pewnego dnia zachorowałem i bardzo ciężko przechodziłem anginę ropną. Trzeciego dnia miałem prawie czterdzieści stopni. Leżałem samotnie w domu. Nie mogłem spać, w nocy miałem omamy. Miałem wrażenie, że łóżko zapada się pode mną, a znowu jakiś tandetny obrazek zawieszony na ścianie spada wprost na mnie. Chciałem bardzo uciec, uwolnić się, ale nie byłem w stanie wstać. Przyciąganie ziemskie ciągnęło obraz w dół, a ja nie byłem w stanie się temu przeciwstawić, ba, nie mogłem również uciec, byłem w pułapce. Po pewnym czasie mój stan zapewne musiał się pogorszyć, gdyż permanentne uczucie lęku zwiększyło się jeszcze bardziej. Konfrontacja z samym sobą była nieunikniona. Tak, krwawa konfrontacja ze wszystkimi dziwactwami, które wytworzył pogrążony w malignie organizm. Sam jeden prułem na Wagancie otoczony przez stado wilków, składających się w dużej mierze z młodych, żądnych krwi zwierząt. Stado od dawna podążało śladem pozostawionym w ziemi przez bieżnik opony. Odcisk w ziemi był aż nadto widoczny, ofiara samotna, łup pewny. Wilki wyły przeraźliwie, jakby nawołując inne czworonogi do wspólnej uczty. Zwierzęta czuły krew.
Byłem zupełnie bezbronny, zdany na niełaskę tych pięknych, lecz strasznych zwierząt. Czułem instynktownie drzemiącego w tych czworonogach mordercę. Moja egzekucja była kwestią czasu. Na tym pustkowiu było tylko i wyłącznie jedno prawo: prawo wilka. Jego śmierdzący, żółtawy mocz stanowił granicę tych wpływów. Tak wilk, był w pewnym sensie uzurpatorem, chciał mieć władzę na podległym terenie. Pojawiał się i znikał, polował, kąsał, zabijał. Ból we śnie przeszył całe ciało. Leżałem sztywny pokonany przez chorobę, uśmiercony przez omamy, poszarpany przez zwierzę, strasznie przy tym mokry.
Następnego dnia rano, matka podała mi na łyżce żółtawą ciecz. To był rzekomo jakiś syrop, strasznie przy tym śmierdzący. Ponoć wytwarzany naturalną metodą. To był ten moment, kiedy choroba ustąpiła, odeszła, rozpłynęła się. Pozostał tylko wszechogarniający smród.