Oby wypaliło z tym kongresem! Dzięki za list w tej sprawie, bo czas najwyższy zabrać się za konkrety. A myśląc o ponderabiliach, warto ruszyć z posad ospałą bryłę o nazwie Bydgoszcz. Wbrew dołującym i kunktatorskim mniemaniom obecnych władz naszego miasta należy promować (i lansować) lokalny dorobek, pokazywać rodzimą twórczość, a jeśli tej twórczości nie ma za wiele, to dokonać mentalnościowego wyłomu w samorządowych okopach i sprawić, by była bardziej widoczna poprzez zachęty w postaci stypendialnej.
Istotnym punktem kongresowej dyskusji (o ile uda się obudzić notabli) byłoby udoskonalenie metod pracy z kółkami artystycznych zainteresowań. Nie od rzeczy byłoby też ?rozruszanie do rzeczywistego życia kulturalnego? studenckiej braci, bo to dotychczasowe środowisko kojarzy mi się z umysłowymi kloszardami. Proponuję stałą trybunę do rozmowy na te tematy (nawet po kongresie). Może w ?Akancie? słynącym z cennych inicjatyw?
Marek Jastrząb
Odbędzie się 28-30 września 2011 roku i będzie debatą o stanie i przyszłości kultury w grodzie nad Brdą i Wisłą. Nie ulega wątpliwości, że będzie on dramatyczną próbą podwyższenia rangi wartości duchowych i estetycznych w tym mieście, słynącym dotąd z wyrachowanego pragmatyzmu, drobnomieszczańsko-robotniczej przyziemności, ale też z małego stopnia kreatywności w wielu dziedzinach, nie tylko artystycznych. Dotychczasowe władze samorządowe – z małymi wyjątkami – spychały kulturę na margines życia wspólnoty lokalnej, dotując ją poniżej jej elementarnych potrzeb, ale też dyrygując według swego widzi mi się i dzieląc ludzi sztuki na swoich i nie-swoich. W ostatnich latach pojawiła się praktyka traktowania kultury jedynie jako instrumentu promocji miasta, co zaowocowało kupowaniem głośnych imprez z Camerimage na czele oraz przepłacaniem rozreklamowanych artystów z kręgu mass- kultury. Panuje błędne przekonanie, że najlepsza promocja kultury Bydgoszczy jest wtedy, gdy wystąpi w niej znany artysta. Rzeczywiście, wspominało się o Bydgoszczy w momencie pojawienia się informacji o planowanych występach narkomanki Amy Winehouse, ale nie jako o mieście kultury, tylko jako o mieście, w którym ma wystąpić Amy Winehouse. A to znaczna różnica! (Zresztą Bydgoszcz dała się już poznać jako miejsce ekscesów stadionowych, a jeszcze wcześniej jako teatrum wyrzucania związkowców z gmachu publicznego).
Aby uzasadnić tę zabójczą dla lokalnej kultury praktykę ukuto tezę, że w Bydgoszczy nie ma wartościowej twórczości, a że publiczność jest wymagająca, to trzeba dobre dzieła i wykonania importować (Wacław Kuczma- Biuro Wystaw Artystycznych, Maciej Grześkowiak ? były wiceprezydent) oraz za ciężkie pieniądze kupować reklamę tego hałaśliwego procederu w ogólnopolskich mediach. W rezultacie samorządowy budżet kultury skurczył się do zadekretowanego w Uchwale o mecenasie miasta nad kulturą (na wzór wcześniejszej uchwały wrocławskiej) minimum, a na dodatek z tych sierocych pieniędzy 60 procent kieruje się na tzw. skorupę, czyli inwestycje, budynki, administrację i obsługę instytucji, a jedynie 40 procent na to, co kulturę rzeczywiście stanowi, czyli tzw. produkcję artystyczną. Znacznie większe środki przeznaczane są natomiast na import kulturalny i igrzyska rozrywkowe dla mas w dziale budżetowym: promocja miasta. Nikt nie dokonuje oceny realizowanych tam produkcji, ani tym bardziej ich społecznych racji. Nie ma ogólnopolskiej promocji miejscowych dokonań artystycznych, stąd w kraju wciąż panuje przekonanie o kulturalnej Beocji nad Brdą i Wisłą.
W rezultacie lokalne środowiska artystyczne zostały przez biurokrację samorządową odsunięte na bok, a każda kolejna prezydentura ogranicza z nimi kontakt do jednej, przyznawanej raz na rok nagrody artystycznej i jednego stypendium oraz, opanowanego przez klikę, konkursu literackiego, którego każdorazowy werdykt ma te same, zazwyczaj pozaliterackie, parametry. Od dłuższego czasu żaden prezydent nie spotkał się ze środowiskiem artystycznym, a obecny odbył takie spotkanie tylko z jego drobną częścią podczas kampanii wyborczej.
Lekceważenie przez samorząd kultury i traktowanie jej instrumentalnie (promocja + masowa rozrywka) stało się wzorem dla miejscowego, cherlawego skądinąd biznesu, który zachowuje się ? z małymi wyjątkami ? podobnie. Mecenat prywatny w zasadzie nie istnieje, co tłumaczy się tym, że potrzeby służby zdrowia i sierocińców są ważniejsze. (Najważniejsze dla miejscowego biznesu są oczywiście wypasione samochody, kilka domów w różnych regionach kraju i częste wypoczynki w atrakcyjnych częściach świata). Brak wyrobienia artystycznego bogatszej części publiczności powoduje, że nie ma tu nawet zaczątków rynku sztuki, a galerie komercyjne żyją głównie ze świecidełek.
Trywializacja przestrzeni społecznej i mentalności mieszkańców, ich paraliżująca gnuśność zbiegają się z, jakby naturalną dla rozciągniętego w formie kiszki miasta, małą dostępnością profesjonalnych instytucji kultury. Przerażająca dla zmęczonego całodniową pracą odległość od śródmieścia dwóch najmłodszych i naturalnie predestynowanych do aktywnego uczestnictwa w kulturze osiedli Fordon i Osowa Góra powoduje, że centralnie położone profesjonalne instytucje artystyczne narzekają na brak frekwencji. Nikt nie myśli o budowie we wspomnianych dzielnicach wielofunkcyjnych placówek z dużymi salami widowiskowymi, w których systematycznie występowałyby teatry profesjonalne, w tym oczywiście bydgoskie, a mamy je cztery, i odbywały się koncerty na wysokim poziomie, w tym filharmoniczno-operowe, a kilka dobrych orkiestr też posiadamy. A moglibyśmy zasłynąć z takiego dzielnicowego domu kultury o wyjątkowej architekturze, choć umiejscowionego na ponurym betonowym blokowisku.
Starania Bydgoszczy o status Europejskiej Stolicy Kultury praktycznie nie miały najmniejszych szans. Status ten należał się jak psu zupa Wrocławowi, który wręcz 30 lat temu postawił na kulturę. To on wysmażył Uchwałę o mecenasie miasta nad kultura, którą myśmy tylko powtórzyli. To on nadał miejscowym artystom rangę demiurgów rzeczywistości. Niemal każdy pomysł artystyczny jest tam wspierany, nawet jeśli nie ma on najwyższej rangi. Ale to tworzy klimat, to zachęca do tworzenia. Nie byłoby polskich noblistów, gdyby nie polskie podglebie poetyckie, ale też nie byłoby w naszym kraju powszechnego poezjowania, gdyby nie nobliści.
Oczywiście to, co dzieje się w sferze kultury bydgoskiej jest mi bliskie, ale ocenianie i rozmawianie o systemowych rozwiązaniach pozostawiam innym. Zdecydowanie bardziej zainteresowany jestem efektami niż dywagacjami i koncepcjami. Zbyt często nie widzę związku między tym, co się wypowiada, i tym, co później z tego wynika. Pamiętam Bydgoski Sejmik Kultury z 1980 roku i szereg kolejnych debat, ten bagaż doświadczeń skłania mnie do zachowywania neutralności. Jeżeli z tych rozmów i ?przesileń? wyniknie coś pozytywnego będę rad, ale muszę wyznać, iż trudno mi w tym względzie przełamać swój sceptycyzm. Bardziej wierzę w działanie niż diagnozowanie. Od 32 lat prowadzimy wspólnie z Janem Kają Galerię Autorską i wydawnictwo. Zarysowany przez nas obszar działań jest oczywisty. Przez trzy dekady naszej obecności w Bydgoszczy nastąpiło tyle zmian i przewartościowań, że rozsądek nakazuje mi zachowanie pozycji umiarkowanego dystansu wobec wszelkich innowacji. Konsekwentnie realizując swój program, czasem spotykamy się ze zrozumieniem i wsparciem, a czasem musieliśmy okazać cierpliwość. Przychylność zależy od perspektywy w jakiej jesteśmy postrzegani. Czy widzi się naszą działalność w przestrzeni kulturotwórczej, czy nie dostrzega się jej w ogóle. Nauczyliśmy się liczyć przede wszystkim na swój potencjał, bo to jest przewidywalne. Samodzielność bywa trudna, ale działa twórczo. Staramy się istnieć poza, tak zwanymi, układami i dobrze wiemy, że autonomia ma swoja cenę. Tę sentencję polecam debatującym o kulturze.
Jacek Soliński