– 17 września będziemy obchodzić podwójną rocznicę: agresji radzieckiej oraz pożegnania ostatnich rosyjskich żołnierzy, opuszczających terytorium Polski. O ile jednak Związek Radziecki faktycznie napadł na nasz kraj 17 września 1939 roku, o tyle wojska rosyjskie, zgodnie z podpisanym porozumieniem, miały opuścić Polskę do 15 listopada 1992 roku, ale bez kilku tysięcy żołnierzy, których wyjście było przewidziane dopiero na koniec roku 1993, po zakończeniu tranzytu wojsk rosyjskich z Niemiec. Skąd wzięła się więc data 17 września?
- W czerwcu zadzwonił do mnie prezydent Wałęsa i zapytał, czy jest możliwe szybsze wyprowadzenie wojsk rosyjskich niż to określono w porozumieniu. Odpowiedziałem, że technicznie taka możliwość istnieje, bo jednostki bojowe już Polskę opuściły, ale do załatwienia takiej sprawy ja jestem za mały. Przyznam, że w toku bieżących zajęć zapomniałem o tej rozmowie, ale sobie o niej przypomniałem, gdy na początku września Rosjanie zwrócili się do mojego biura z prośbą o zarezerwowanie im miejsc hotelowych w Warszawie, bo przyjadą na uroczystość pożegnania ostatniej grupy żołnierzy rosyjskich. Zarówno mnie, jak i pozostałych pracowników biura, kompletnie ta informacja zaskoczyła.
– Pełnomocnik ds. wojsk rosyjskich w Polsce takiej rzeczy nie wiedział?
- Okazało się, że wszystko Belweder organizował w tajemnicy, tylko z pomocą szefa sztabu generalnego, generała Wileckiego. Wałęsa z nikim nie chciał się dzielić sukcesem. Zadzwoniłem do Wachowskiego: – Panie ministrze, czuję się jakby mi ktoś w pysk strzelił. My się tu szarpiemy, wykłócamy dosłownie o wszystko, o każdy obiekt, o każdą klamkę, o każdy kaloryfer i ja nic nie wiem, że jest plan wycofania 17 września ostatniego żołnierza, plan za moimi plecami.
– Co na to szef gabinetu prezydenta?
- Zaczął się sumitować: – Przepraszam, panie generale. Myśmy to przeoczyli. To niech pan się włączy do tej ekipy. Pojechałem do sztabu generalnego i stwierdziłem, że cały harmonogram jest już przygotowany, więc po powrocie do biura dzwonię do Rokity i pytam: – Czy pan wie, panie ministrze, że 17 września ma być uroczyste pożegnanie ostatniej grupy żołnierzy rosyjskich? Rokita odpowiada: – Nic nie wiem. Dzwonię do Onyszkiewicza, on też nic nie wiedział, a był przecież ministrem obrony narodowej.
Wałęsa był tak pazerny na sukces, że nikt z rządu nie został powiadomiony, gdyż wtedy wypadałoby panią premier i kilku ministrów zaprosić. Uczestniczyłem w uroczystości pożegnania, oprócz mnie był tylko jeden przedstawiciel rządu, minister Skubiszewski, z MSZ, czyli resortu prezydenckiego. Rosjanie chyba początkowo nie skojarzyli sobie, że 17 września był ich najazd, a teraz ostatni ich żołnierz ma Polskę opuścić. Na dzień przed uroczystością wycofano przyjazd gen. Graczowa, pierwszego zastępcy ministra obrony i Federację Rosyjską reprezentował jedynie ambasador. Prezydent Wałęsa przyjął w Belwederze meldunek od generała Kowaliowa i wypiliśmy lampkę szampana.
– Nim wojska rosyjskie zaczęły opuszczać nasz kraj, trzeba było dokonać wielu uzgodnień. Jak długo trwał etap przygotowawczy?
- Polityczne rozmowy zaczęły się w grudniu 1990 roku i trwały do maja 1992 roku. W sumie było 15 tur rozmów. Odbywały się przemiennie, raz u nich, raz u nas.
– Bardzo długo trwały uzgodnienia.
- Rosjanie byli ciężkimi interlokutorami. Podczas jednej tury rozmów ustaliliśmy już pewne rzeczy, spotykamy się za miesiąc w Moskwie i okazuje się, że Rosjanie wymienili członków zespołu i musimy zaczynać wszystko od nowa. Byłem pełen podziwu dla naszych dyplomatów, bo oni potrafili ze stoickim spokojem o tych samych sprawach rozmawiać po raz drugi, piąty, dziesiąty. Mnie nerwy ponosiły.
– Nic dziwnego, że ponosiły. A puściły kiedyś?
- W sierpniu 1991 roku przebywał w Warszawie szef Sztabu Generalnego ZSRR, gen. Michaił Mojsiejew. Uznałem za właściwe poinformowanie go, że na teren radzieckich garnizonów nie są wpuszczane polskie komisje inwentaryzacyjne, co paraliżuje prace przygotowawcze do przejęcia tych obiektów. – A jak by pan postąpił, gdyby do pańskiego domu ktoś przyszedł i chciał przeprowadzać inwentaryzację? ? zapytał Mojsiejew. – Pozwolę sobie zwrócić uwagę, panie generale – odpowiedziałem ? że Polska to jest nasz dom. Armia radziecka jest tutaj gościem, a dobry gospodarz chce wiedzieć, jak gość użytkuje powierzone mu mienie. Reakcją Mojsiejewa były słowa: – Wot, wriednyj gienierał. I wtedy nie wytrzymałem: – Może i wredny, ale mówi prawdę. A wy się jednego tylko boicie, prawdy właśnie.
– Nie zachował się Pan Generał, jak rasowy dyplomata.
- Na pewno podpadłem Rosjanom. Następnego dnia odbywało się spotkanie u ministra obrony narodowej, w którym brali udział m.in. Mojsiejew i Dubynin. Kątem ucha usłyszałem słowa wypowiedziane przez Dubynina: – Ubrat? gienierała Ostrowskowo. (Odwołać generała Ostrowskiego). Admirał Kołodziejczyk udał jednak, że tego nie słyszy.
– Ukoronowaniem wielomiesięcznych rozmów było podpisanie przez ministrów spraw zagranicznych i obrony narodowej porozumień, co nastąpiło 22 maja 1992 roku w Moskwie, w obecności prezydentów Wałęsy i Jelcyna. Nim do tego doszło przetoczyła się jednakże burza w związku z koncepcją utworzenia w wybranych bazach rosyjskich na terenie Polski spółek polsko-rosyjskich.
- Ta koncepcja została oficjalnie przedstawiona polskiej delegacji w marcu 1992, podczas spotkania w Moskwie. Rosjanie chcieli w wybranych bazach, które wcześniej zajmowali, utworzyć spółki z udziałem kapitału polskiego i rosyjskiego, przy czym ich wkładem byłyby opuszczone przez wojsko obiekty.
– Złoty interes! Wchodziliby do spółki aportem, którym była nieruchomość nie będąca ich własnością.
- Byłem temu pomysłowi zdecydowanie przeciwny. Nie byłem przeciwny tworzeniu polsko-rosyjskich przedsiębiorstw handlowych czy produkcyjnych, ale na normalnych zasadach. Nie można się było zgodzić na koncepcję przedstawioną w Moskwie również dlatego, że było oczywiste, iż do tych spółek wprowadzeni zostaną pracownicy rosyjskich służb specjalnych.
– Jak premier Olszewski zareagował na tę koncepcję?
- Po powrocie do Polski przedstawiłem swoje stanowisko premierowi i zostało w pełni zaakceptowane. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że część polskiej delegacji uznała, że rosyjską propozycję można rozważyć.
– Jaka część?
- W polskiej delegacji byli również przedstawiciele tzw. resortów prezydenckich.
– Przed wyjazdem do Moskwy, gdzie miało dojść do podpisania porozumień, odbyła się ostatnia tura rozmów z Rosjanami.
- Na początku kwietnia 1992 roku przyjechał do Warszawy pierwszy zastępca ministra obrony narodowej, gen. Paweł Graczow, który przewodniczył rosyjskiej delegacji i temat spółek znowu odżył. Zgoda na ich utworzenie miała być swoistą gratyfikacją za to, że Rosjanie się wcześniej niż to zapowiadali z Polski wycofają. Konsultacje odbywał Graczow wyłącznie z ośrodkiem belwederskim. Niewątpliwie Wałęsa był głodny sukcesu. Jak nam wszystkim, zależało mu na możliwie najszybszym wyjściu wojsk rosyjskich z naszego kraju. Jednak on myślał tylko o tym, a w ogóle nie zastanawiał się nad konsekwencjami niektórych decyzji. Obojętnie, na jakich warunkach, byle jak najszybciej wychodzili. Jeśli ceną miało być utworzenie spółek mieszanych, to Wałęsa był gotów ją zapłacić.
– W jaki sposób dowiedział się Pan Generał, że sprawy idą w tym kierunku?
- Przyjechałem o 8.00 rano do pałacyku MSZ przy Foksal, gdzie redagowano tekst porozumień, które miały zostać podpisane w Moskwie. Oficer dyżurny mówi mi, że nie pozwalają nikomu wchodzić do środka. Okazało się, że już od 7.00 ekipa redakcyjna tam urzędowała. Nie przejąłem się tym zakazem. Byłem w końcu pełnomocnikiem rządu, więc sądziłem, że mnie nie wyrzucą. Wszedłem do pokoju i zobaczyłem grupę Rosjan oraz Polaków pod wodzą prof. Makarczyka, pierwszego zastępcy ministra Skubiszewskiego. Zajmowano się właśnie sprawą spółek polsko-rosyjskich. Usłyszałem dyktowany głośno tekst artykułu siódmego: ?obie strony stworzą sprzyjające warunki do powstania na części obiektów armii ZSRR wspólnych przedsiębiorstw polsko-rosyjskich?.
– I co Pan Generał na takie dictum?
- Podszedłem do Makarczuka i mówię: – Panie ministrze, ale przecież stanowisko rządu polskiego jest zupełnie inne . – No tak – odpowiedział – ale to władze najwyższe ustaliły. Nie powiedział, jakie władze, ale premier nie, więc tylko prezydent wchodził w rachubę.
– Wziął sprawy w swoje ręce.
- Zawiadomiłem premiera Olszewskiego o tym, że przygotowane do podpisania porozumienie zawiera artykuł siódmy w brzmieniu, skrótowo mówiąc, rosyjsko-wałęsowskim. Kilka dni później zostałem niespodziewanie wezwany do URM-u. Moja sekretarka powiedziała, że wzywa mnie szef, więc sądziłem, że chodzi o Włodarczyka, ówczesnego szefa URM-u. Siedzę w jego sekretariacie, piję kawę, którą zostałem poczęstowany i czekam cierpliwie, bo go nie było u siebie. Nagle wpada do sekretariatu Włodarczyk: – Wszędzie pana szukam, panie generale, premier pana wzywa.
W gabinecie oprócz premiera byli Skubiszewski, Szeremietiew i Macierewicz. Kiedy weszliśmy tam z Włodarczykiem, zobaczyłem, że atmosfera jest napięta. Skubiszewskiego twarz była tak czerwona, jakby mu miała zaraz krew trysnąć z policzków. Premier się poderwał (dusza człowiek, ale na szefa to on się nie nadawał), żeby przynieść dla mnie fotel, bo nie było już miejsc siedzących przy stole. Odebrałem od niego ten fotel i sam sobie przyniosłem.
– Czego oczekiwano od Pana Generała?
- Skubiszewski wydawał się zaskoczony moim pojawieniem. Powiedział: – Widzę, że specjalista został wezwany. Gdybym o tym wiedział, też bym przyszedł ze specjalistą. Premier poprosił, żebym przedstawił swoje stanowisko na temat artykułu siódmego przygotowywanego porozumienia, który mówił o powołaniu spółek polsko-rosyjskich. Powiedziałem, że to jest nieporozumienie i taką sprawą w ogóle nie powinno się zajmować Ministerstwo Spraw Zagranicznych. A Skubiszewski: – To jak pan generał to sobie wyobraża? – Normalnie – odpowiedziałem. – Bez żadnych warunków wstępnych strona rosyjska powinna przekazać wszystkie obiekty wojewodom jako przedstawicielom skarbu państwa, a potem, jeśli rząd polski wyraża zgodę na tworzenie spółek z kapitałem mieszanym, mogą one powstawać na normalnych zasadach ekonomicznych. Premier mi podziękował i wyszedłem.
– Jak wiadomo, spotkanie to nie wpłynęło na zmianę poglądów w obozie prezydenckim.
- Prezydent Wałęsa pojechał do Moskwy, mnie nie zabrał, choć jako pełnomocnik rządu jeździłem dotąd na wszystkie spotkania związane z wyprowadzaniem wojsk rosyjskich, ale w ślad za prezydentem poszedł telegram, podpisany przez Olszewskiego, że rząd nie wyraża zgody na artykuł siódmy w kształcie zredagowanym w pałacyku MSZ przy ul. Foksal. W Moskwie zrobił się rwetes, istniała groźba zerwania rozmów, ale Wałęsie udało się namówić Jelcyna do wspólnego ustalenia nowej wersji. Słyszałem, że Skubiszewski na kolanie ją pisał. Ostatecznie doszło do podpisania porozumienia, którego artykuł siódmy brzmi: ?Rzeczpospolita Polska i Federacja Rosyjska będą podejmować działania na rzecz rozwoju współpracy i będą poszukiwać sposobów tej współpracy. W tym celu powołają wspólną komisję polsko-rosyjską.?
– Po podpisaniu porozumień moskiewskich sprawy nabrały tempa.
- Wyprowadzanie wojsk odbywało się głównie podczas rządów Suchockiej. Wtedy też było najwięcej konfliktów. Jeśliby to wszystko opisać, to sensacyjna książka by powstała. Szefem URM-u był wówczas Rokita. Z nim miałem najwięcej kłopotów i z Wałęsą. Rokita był jednak na tyle porządny, że jednego dnia straszył mnie dymisją, a drugiego potrafił przeprosić i przyznać rację.
– Kłopoty z Rokitą? On uchodzi za propaństwowca, więc musiało mu się podobać wyprowadzanie obcych wojsk z naszego kraju.
- Bardzo go cenię za zmysł organizacyjny. Świetnie, twardą ręką, kierował Urzędem Rady Ministrów. Tylko miał wygórowane ego. Wydawało mu się, że wszystko wie najlepiej i w lot potrafi znaleźć rozwiązanie każdego problemu. Na tym tle dochodziło między nami do konfliktów.
– Z jakiego powodu Jan Rokita straszył Pana Generała dymisją?
- Otrzymałem od wojewody legnickiego, Andrzeja Glapińskiego, faks z informacją, że rosyjscy żołnierze uprawiają kontrabandę. Wykorzystując lotnisko wojskowe w Legnicy, przerzucają bez cła zachodnie samochody samolotami do Rosji. Zadzwoniłem do wojewody, żeby się dowiedzieć, skąd o tym wie, a on wyjaśnił, że strażnicy miejscy widzieli, jak Rosjanie na lotnisku przeładowywali samochody osobowe i nawet zdjęcia zza ogrodzenia porobili.
– Jaki był status lotniska w Legnicy?
- Wojsko radzieckie zajęło je w 1945 roku i od tego czasu używało do swoich celów, a Polacy nie mieli na nie prawa wstępu.
– Co Pan Generał zrobił w związku z informacją od wojewody Glapińskiego?
- To nie była taka prosta sprawa. Kiedy Rosjanie mieli coś za uszami i chciałem interweniować, mój rosyjski odpowiednik stawał się kompletnie nieuchwytny. Wydzwaniałem do jego biura, a tam stale : – Komandujuszczego niet. Komandujuszczego niet. (W czerwcu 1992 roku gen. Dubynina na stanowisku rosyjskiego pełnomocnika ds. wojsk w Polsce zastąpił gen. Kowaliow)
– Kpiny w żywe oczy. Nic nie można było na to poradzić?
- Przedstawiłem sprawę szefowi Sztabu Generalnego i zaproponowałem zamknięcie strefy powietrznej, czyli niedawanie Rosjanom zezwoleń na start i przelot samolotów. Generał Stelmaszuk dał się przekonać, że innego wyjścia nie ma. Zawiadomiłem więc ministra Rokitę i panią premier o zamknięciu strefy.
– I to stało się podłożem konfliktu?
- Powód był inny. Spotyka mnie Rokita, krótko po zakończeniu konferencji prasowej: – Panie generale, pan mi powiedział, że strefa jest zamknięta, a dziennikarze twierdzą, że to nieprawda, bo samoloty radzieckie ciągle latają. – Pan im wierzy? – zapytałem. – Zapewniam pana, że nie latają. A Rokita: – Jeśli się okaże, że latają, to ja pana zdymisjonuję. Odparłem: ? Ja się tu nie pchałem, panie ministrze. Jak zostanę zwolniony, to odejdę. Następnego dnia mnie przeprosił.
– Wróćmy do kontrabandy. Rosjanie przemycali skradzione na Zachodzie auta?
- Przerzucali samochody z Niemiec. Albo skradzione, albo kupione w sposób nielegalny. Powiedziałem wojewodzie Glapińskiemu, żeby zawiadomił prokuraturę i żeby celnicy weszli na teren lotniska. Ale Rosjanie nikogo nie chcieli wpuścić. Kowaliow oświadczył, że to jest ich teren i ani polscy prokuratorzy, ani celnicy nie mają prawa wstępu. Jednak kiedy strefa została zamknięta, po paru dniach zmiękł. Wpuszczeni na lotnisko polscy celnicy znaleźli kilkadziesiąt samochodów, do których nikt nie chciał się przyznać, a miały przebite numery nadwozi. Dopiero gdy Rosjanie pozwolili służbom celnym na dokonanie przeglądu wszystkich hangarów, otworzyłem strefę powietrzną.
– Lepiej się układała współpraca z Kowaliowem czy Dubyninem?
- Kulturalniejszy był Dubynin. Prywatnie można z nim było normalnie porozmawiać, ale kiedy pojawiały się mikrofony , zmieniał się od razu w czerwonoarmistę i zaczynał operować wyłącznie żargonem propagandowym. Wtedy dochodziło między nami do scysji, nawet telewizja jedną z takich scysji pokazała.
– Kłótnia na wizji miedzy polskim a rosyjskim pełnomocnikiem?
- To była misternie zaplanowana akcja. Jeszcze w czasie rządu Olszewskiego. W Legnicy miała się odbyć uroczystość przekazania Kościołowi okazałej willi, w której wcześniej był klub oficerski. Powstawała nowa diecezja i był potrzebny reprezentacyjny budynek na siedzibę dla biskupa. Na początku stycznia 1992 roku otrzymałem zaproszenie od Dubynina do udziału w tej uroczystości.
– Nie bardzo rozumiem. Dubynin chciał podarować Kościołowi budynek, który do tej pory był użytkowany przez Rosjan?
- No właśnie. Wszystko, cokolwiek było na naszym terenie użytkowane, obojętnie, czy dzierżawione, czy też przez wojsko radzieckie wybudowane, stanowiło własność skarbu państwa i tylko wojewodowie mogli decydować, jakie ma być przeznaczenie danego obiektu. Tymczasem Dubynin chciał sprawiać wrażenie, że to Rosjanie są dysponentami. Ale mu się nie udało.
– Tupnął Pan nogą?
- Wstrzymałem uroczystość. Wojewoda legnicki przyrzekł wcześniej kardynałowi Gulbinowiczowi, że ten budynek będzie przekazany Kościołowi. Miało się to jednak odbyć zgodnie z ustaloną procedurą, czyli najpierw zostać przeprowadzona inwentaryzacja i wycena, następnie podpisanie przez pełnomocników obu krajów protokołu zdawczo-odbiorczego i dopiero wtedy mogło dojść do przekazania obiektu. Otrzymałem od wojewody zaproszenie do uczestniczenia 26 stycznia w dwóch uroczystościach.
– Kościelnej i świeckiej?
- Dwóch świeckich. Tego samego dnia miało nastąpić przekazanie budynku Kościołowi oraz uroczyste otwarcie prywatnej szkoły menedżerów dla oficerów armii Federacji Rosyjskiej, którzy po wyjeździe z Polski wybierali się do cywila i zamierzali uruchomić własną działalność gospodarczą. Otwarcie szkoły miał uświetnić wykład inauguracyjny prof. Kalety.
– Ciągle nie widzę powodów do scysji.
- Zaraz pani zobaczy. Wojewoda Glapiński i kardynał Gulbinowicz podpisali przygotowane dokumenty i przeszliśmy do budynku przewidzianego na szkołę, gdzie miał się odbyć wykład. Zdumiałem się. Sala wypełniona po brzegi dziennikarzami, nabita tak, że i na podłodze, i na parapetach siedzą, stoi też stół prezydialny i widzę na nim duże wizytówki z nazwiskami moim i Dubynina pośrodku, a po bokach wojewody, ambasadora rosyjskiego i prof. Kalety.
– Trochę inaczej urządza się wnętrze przeznaczone do wysłuchania wykładu.
- Też pomyślałem, że to sala przygotowana do konferencji prasowej, w której na dodatek, bez uzgodnienia ze mną, zaplanowano mój udział.
– I raczej się Pan Generał nie pomylił.
- Pół biedy, gdyby to była jedynie nie uzgodniona ze mną konferencja prasowa. Ale to był perfidny atak na Polskę. Większość dziennikarzy, głównie korespondenci zagraniczni, choć nie tylko, zostali zaproszeni przez ambasadę rosyjską, nawet przywiezieni z Warszawy specjalnym samolotem, a telewizja transmitowała to wydarzenie na żywo. Dubynin chciał, żeby w świat poszedł przekaz, iż Rosjanie robią wszystko, żeby nam nieba przychylić, dla przykładu, oddają właśnie na potrzeby polskiego Kościoła własny klub oficerski, a my się im odwdzięczmy szerzeniem kłamliwych informacji, że stwarzają problemy. Na koniec zakpił, że nawet jeśli któregoś dnia rano Polacy zobaczą, że już nie ma w Polsce żadnego rosyjskiego żołnierza, to i tak będą twierdzić, że jeszcze tutaj wojska rosyjskie stacjonują.
– Jaka była reakcja Pana Generała?
- Najpierw wyliczyłem różne przypadki utrudniania przez Rosjan procesu przekazywania zajmowanych przez nich nieruchomości, a potem powiedziałem: – Jeśli idzie o hipotetyczną sytuację, w której Polacy budzą się rano i stwierdzają, że już nie ma w naszym kraju żadnych wojsk sowieckich, to zapewniam pana generała, że reakcją na taką wspaniałą wiadomość będzie festiwal radości w całej Polsce. I to nadała telewizja. W nocy urywały się telefony z gratulacjami. Dzwonili do mnie i z URM-u, i koledzy z wojska.
– Jaki był finał tej nieszczęsnej konferencji?
- Wieczorem odbyło się uroczyste przyjęcie z udziałem wszystkich oficjeli, ale panowała chłodna atmosfera. Wzniosłem toast, żebyśmy to, co było na konferencji, puścili w niepamięć. Zerwały się oklaski, a do mnie podszedł kardynał Gulbinowicz i zaproponował brudzia.
– Zakończył Pan Generał pracę w charakterze pełnomocnika rządu wraz z wyjściem ostatniego rosyjskiego żołnierza?
- Minister Rokita zawnioskował o przedłużenie okresu działalności, bo trzeba było zarchiwizować wszystkie materiały i przygotować dla rządu sprawozdanie z wypełnienia misji, które złożyłem, gdy premierem był Waldemar Pawlak. Ktoś, nie wiem kto, wystąpił o bardzo wysokie odznaczenie dla mnie: Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Odznaczenie to wręcza prezydent. Mnie Wałęsa nie wręczył.
– Ktoś z jego upoważnienia udekorował Pana Generała?
- Nic nie wiedziałem, że dostałem to odznaczenie. W lutym 1995 odbywało się posiedzenie Rady Ministrów, podczas którego miałem złożyć sprawozdanie. Nim to nastąpiło zadzwonił do mnie Mieczysław Węgorowski, kadrowiec URM-u, i mówi: – Słuchaj, ja nie wiem, co mam z tym zrobić, bo przysłali dla ciebie order z Belwederu. Przyszedł pocztą, a przecież prezydent powinien go wręczyć. Zareagowałem z głupia frant: – To odeślij, Mietek, z powrotem. – No nie, nie wygłupiaj się, tak nie można – powiedział. – To wiesz, co zrobię? – zapytałem. – Wezmę pół litra i przyjdę do ciebie, powiesisz mi na szyi ten medal i wypijemy.
– Żarty żartami, ale urzędnik miał poważny problem do rozwiązania.
- Szefem Urzędu Rady Ministrów był wówczas Michał Strąk. Wprowadził zwyczaj spotykania się raz w tygodniu z podlegającymi mu podsekretarzami i dyrektorami generalnymi. Podczas jednej z tych środowych nasiadówek minister Strąk wręczył mi medal, dodając przy okazji, że po raz pierwszy w życiu dokonuje aktu dekoracji tak wysokim odznaczeniem państwowym. Tak mnie upokorzył Wałęsa za to, że nie chciałem go odwiedzać oraz za to, że sprzeciwiłem się tworzeniu spółek polsko-rosyjskich.
– Chyba rzeczywiście prezydent Wałęsa nie lubił Pana Generała.
- Po zakończeniu procesu wyprowadzania wojsk rosyjskich wszyscy pełnomocnicy rządów, czyli oprócz mnie niemiecki, czechosłowacki i węgierski, opisali swoje działania i powstała książka, której wydanie sfinansował minister obrony Słowacji. Wstęp do poszczególnych rozdziałów napisali prezydenci krajów, których dany rozdział dotyczył. Za wyjątkiem Polski. Wysłałem do Lecha Wałęsy pismo z prośbą o napisanie wstępu do rozdziału dotyczącego wyprowadzania wojsk rosyjskich z naszego kraju w czasie jego kadencji. Nawet mi nie odpisał. Onyszkiewicz napisał wstęp.
– Nieprzyjemna sprawa. Proszę opowiedzieć coś weselszego na zakończenie.
- Opowiem o jeszcze jednym telefonie od prezydenta. To będzie dość humorystyczne. Melduję się, a Wałęsa: – Proszę mi wykonać plan przedyslokowania jednostek wojska polskiego do obiektów po armii radzieckiej. Chodziło mu o garnizony w Świeciu i Gdańsku. Mieliśmy przenieść całe jednostki wraz z rodzinami. Mnie dosłownie wcisnęło w fotel.
– Czemu miało służyć to przeniesienie?
- Tak się Wałęsie umyśliło. Wojsku polskiemu obiekty poradzieckie były niepotrzebne. Powiedziałem: Bardzo przepraszam, panie prezydencie, ale tego polecenia nie mogę wykonać. Z trzech powodów: po pierwsze, nie jestem upoważniony do przygotowywania planów dotyczących wojsk polskich, po drugie, jestem czynnym generałem i nie mogę narzucać ministrowi obrony narodowej żadnych rozwiązań, po trzecie, jestem pełnomocnikiem rządu, więc wykonuję polecenia premiera. Mogę panu prezydentowi przekazać wykaz pozostawionych przez Rosjan obiektów, z którymi nie mogą sobie poradzić wojewodowie.
– Może również dlatego Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski został przekazany drogą pocztową.
Pierwszą część wywiadu Ewy Starosty z generałem Zdzisławem Ostrowskim zatytułowaną ?Powiem o rzeczach, o których nigdy dotąd nie mówiłem? można przeczytać: TUTAJ