W roku 2018 odbywały się wybory samorządowy, więc siłą rzeczy  wiele się działo. Nie da się jednak wskazać osoby, która zasłużyła na tytuł bydgoskiego polityka roku  2018.

Zacznijmy od stołków

Jeżeli sukcesem nazwać objęcie ważnych funkcji czy stanowisk (a wydaje się, że do tego sprowadza się gra na bydgoskiej scenie politycznej), to najskuteczniejsi okazali się  w minionym roku: Rafał Bruski, Michał Sztybel, Monika Matowska, Ireneusz Nitkiewicz, Mirosław Kozłowicz, Łukasz Krupa i Łukasz Schreiber. Ale nadanie im tytułu bydgoskiego polityka roku  2018 nie wchodzi w rachubę.

Rafał Bruski wygrał wybory już w pierwszej turze, co zdarzyło się w naszym mieście po raz pierwszy. Nie zapominajmy jednak, że kandydat Koalicji Obywatelskiej na prezydenta Bydgoszczy w związku z antypisowskiem nastawieniem elektoratu wielkomiejskiego był skazany na sukces, ponieważ nie miał liczących się konkurentów poza lokalnym liderem Prawa i Sprawiedliwości.

Parafrazując opinię Adama Michnika na temat  ewentualności  przegrania przez Bronisława Komorowskiego wyborów prezydenckich  w roku 2015, można pokusić się o stwierdzenie, że Rafał Bruski wygrałby w roku 2018 wybory z kandydatem PiS, nawet gdyby pijany przejechał na pasach zakonnicę w ciąży. Trudno w takiej sytuacji obdarzać zwycięzcę wyborów tytułem polityka roku.

Michał  Sztybel został zastępcą prezydenta Bydgoszczy. Od wielu lat  żyje z polityki. W niejednej kampanii wyborczej brał udział, wspierając a to kandydatów Prawa i Sprawiedliwości, a to Platformy Obywatelskiej. We wkradaniu się w łaski osób aktualnie rozdających karty jest bezkonkurencyjny. Wzorem jego  poprzedniego pracodawcy, można „dać sobie rękę uciąć”, że gdyby wybory jakimś cudem wygrał Tomasz Latos,  Sztybel też by spadł na cztery łapy. Bez trudu przekonałby zwycięzcę, że wprawdzie oficjalnie działał na rzecz  Bruskiego, ale w głębi duszy był przekonany o nieporównywalnie  wyższych walorach Latosa.

Co się tyczy  Moniki Matowskiej, to dopiero zaczyna się dla nowej przewodniczącej rady miasta okres zapracowywania na miano polityka. Poznaliśmy ją na razie jako aktywistkę partyjną, wypadającą dość blado przy ogarniętym żarem (obywatelskim rzecz jasna) Jakubie Mikołajczaku.

Mimo niezwalającego z nóg poparcia wyborczego (Anna Mackiewicz i Kazimierz Drozd mogą się chlubić znacznie lepszymi wynikami) funkcję wiceprzewodniczącego rady miasta objął  po wyborach  Ireneusz Nitkiewicz. Tego sobie zażyczyły gremia decyzyjne rządzącej w Bydgoszczy partii. Kierownictwu Platformy Obywatelskiej szczególnie przypadli do gustu (spośród  bydgoskich działaczy SLD),  Ireneusz Nitkiewicz - wskazany przez PO na wiceprzewodniczącego rady i Mirosław Kozłowicz - wskazany na wiceprezydenta. To właściwie zrozumiałe. Niewątpliwie, to  właśnie ci działacze SLD walnie przyczynili się do tego, że Jan Szopiński (wypowiadający się  krytycznie na  temat działań ekipy, którą kieruje  Rafał Bruski) nie posiada obecnie mandatu radnego.

Chyba żaden urzędnik samorządowy w regionie nie ośmieszył się w minionych latach tyle razy, co Mirosław Kozłowicz. Mimo to, zdaniem Rafała Bruskiego, były szef koła SLD na Bartodziejach zasłużył na to, żeby nadal pełnić funkcję zastępcy prezydenta. Kozłowicz osiągnął żenująco niski wynik w minionych wyborach. Startując z drugiego miejsca listy SLD do sejmiku zdobył zaledwie 1294 głosy (mniej niż kandydująca z trzeciego miejsca gospodyni domowa). Jak wiadomo, liczba zdobytych głosów zależy w znacznej mierze od środków przeznaczonych na kampanię wyborczą. Jako wiceprezydent Bydgoszczy Kozłowicz zarabia od kilku lat całkiem nieźle (160 tys. zł rocznie), mógł więc wysupłać trochę grosza na  ulotki, plakaty, banery, reklamę w mediach. Jednak tego nie uczynił. A gdyby poparło go kilkaset osób więcej (dokładnie 475),  jego partia uczestniczyłaby w podziale mandatów. Wtedy Jan Szopiński zostałby radnym wojewódzkim.

Prawdziwym dzieckiem szczęścia jest Łukasz Krupa. Został w roku 2011 posłem, ponieważ reprezentował będący wówczas na fali Ruch Palikota. Za opuszczenie tej partii i wzmocnienie listy PO  w wyborach 2015 roku otrzymał nagrodę w postaci funkcji doradcy prezydenta Bydgoszczy. Od dwóch miesięcy jest wiceprzewodniczącym sejmiku województwa, ponieważ Roman Jasiakiewicz nie przyjął propozycji objęcia tej funkcji. Za takie „osiągnięcia” nie przysługuje  miano polityka roku.

Łukasz Schreiber jest jedynym bydgoszczaninem, który ma w tej chwili posadę ministerialną, ale fakt, że sekretarzem stanu w Kancelarii Premiera został w miejsce swojego ojca nieco osłabia wagę tego osiągnięcia. Na tytuł bydgoskiego polityka roku Schreiber zasłużył niewątpliwie kilka lat temu, kiedy był wyróżniającym się działaczem Prawa i Sprawiedliwości.

Z sukcesem, ale przegrani

Znakomity wynik wyborczy osiągnął Roman Jasiakiewicz (26 379), drugi co do liczby głosów w regionie. Ale on, w odróżnieniu od Kozłowicza, zaangażował duże środki w kampanię wyborczą. Niewykluczone, że liczył na stanowisko wicemarszałka bądź przewodniczącego sejmiku. Jeżeli tak było, to swoich pragnień nie zaspokoił.

Piotr Całbecki zdobył dużo więcej głosów od niego (68 542 ) i od razu, za nic mając preferencje bydgoszczan, pokazał „kto tu rządzi”. Wicemarszałkiem został Zbigniew Ostrowski, na którego oddało głos o blisko 10 tys. mieszkańców Bydgoszczy mniej niż na Jasiakiewicza. Funkcji przewodniczącego sejmiku  byłemu prezydentowi naszego miasta nikt nie zaproponował, a funkcja niższa Jasiakiewicza nie satysfakcjonowała. Jest więc teraz szeregowym radnym.

Nie ma wątpliwości, że Jan Szopiński zostałby ponownie rajcą bydgoskim, gdyby znalazł się na liście wyborczej SLD do rady miasta. Partia go jednak nie wystawiła. Nie bez przyczyny. Były wiceprzewodniczący rady miasta wielokrotnie podpadł prezydentowi Bruskiemu, gdyż ośmielał się obnażać bezduszność bądź głupotę niektórych posunięć ratuszowych. To, co nie podobało się prezydentowi, zyskało uznanie mieszkańców. Kandydując do sejmiku, zdobył Szopiński  prawie 9,5 tys. głosów, ale z powodu słabego wyniku sumarycznego bydgoskiej listy SLD mandat radnego wojewódzkiego mu nie przysługiwał.

Partia „Wolność” z dwuprocentowym albo jeszcze niższym  poparciem zajmuje w sondażach miejsce w ogonie. W tej sytuacji uznać należy za wielki sukces  trzeci wynik (6,17%), który osiągnął w wyborach na prezydenta Bydgoszczy Marcin Sypniewski, lokalny  lider „Wolności”. Pokonał kandydatów SLD i Kukiz’15. Rzetelnie zapracował na ten sukces. Prowadził najbardziej profesjonalną kampanię wyborczą i udało mu się dużej grupie bydgoszczan pokazać, że istnieje merytoryczna alternatywa dla dwóch głównych graczy na polskiej scenie politycznej.

Nie udało się natomiast zdobyć jego komitetowi żadnego mandatu radnego w Bydgoszczy. Mogło być inaczej, gdyby wolnościowcy, narodowcy i kukizowcy stworzyli wspólny komitet wyborczy.

Debiutantka

Duże ożywienie na  bydgoskiej scenie politycznej wprowadziła Paulina Wenderlich, która kandydowała do sejmiku, a jednocześnie  organizowała kampanię Tomasza Latosa (tak na ma marginesie, wielu lokalnym członkom i sympatykom Prawa i Sprawiedliwości nie mieściło się w głowach, że osoba, która biega do „Wyborczej”  skarżyć się na prominentnego działacza PiS w regionie, może zostać szefową sztabu wyborczego kandydata PiS na prezydenta Bydgoszczy).

Kiedy „naturszczyk” (Paulina Wenderlich jest radcą prawnym i nie prowadziła wcześniej działań związanych z marketingiem politycznym) zabiera się do organizowania kampanii wyborczej, wszystkiego można się spodziewać. Szefowa sztabu Tomasza Latosa zwracała na siebie uwagę strojem (dopasowana sukienka z dużym dekoltem), wystąpiła także w roli przekupki (na placu przed urzędem wojewódzkim, gdzie konferencję jej poświęconą zorganizował poseł Michał Stasiński) i młodzieżówki PiS (happening z deskami przed ratuszem).

Zupełnie niezrozumiałe jest, dlaczego jako pracownik urzędu wojewódzkiego nie stosowała się do ustawowego zakazu publicznego manifestowania poglądów politycznych przez członków korpusu służby cywilnej. Doprowadziła do tego, że w trakcie kampanii wyborczej ukazał się artykuły: „Korpus służby partyjnej” oraz  „Po tekście „Wyborczej” Paulina Wenderlich zwolniła się z pracy”, które mogły zaszkodzić kandydatowi Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta Bydgoszczy.

Sama też była autorką publikacji. Opublikowała na jednym z bydgoskich portali felieton, w którym apelowała, by merytoryczna dyskusja zastąpiła mowę nienawiści, a następnie zaprosiła dziennikarzy na konferencję prasową, podczas której wypowiedziała się na temat  rewitalizacji Młynów Rothera: - „Ponoć ma tam powstać muzeum mózgu. Ja usłyszałam dowcip na mieście, że te młyny stoją puste, bo odzwierciedlają mózg naszego pana prezydenta.”

Paulina Wenderlich bez sukcesu kandydowała w ostatnich wyborach z trzeciego miejsca  listy PiS do sejmiku (4,8 tys. głosów).  Mandaty zdobyli kandydaci z miejsca pierwszego i siódmego.

Dowiedzieliśmy się przy okazji wyborów, że sporym gronem sympatyków cieszy się ciągle poprzedni prezydent Bydgoszczy. Konstanty Dombrowicz startował z ostatniego miejsca listy PiS, nie prowadził żadnej kampanii wyborczej, a został wybrany na radnego wojewódzkiego.  Zagłosowało na niego 7,2 tys. bydgoszczan.   

Dla przypomnienia, bydgoskimi politykami roku portalu bydgoszcz24.pl zostali: za rok 2012 Iwona Kozłowska („Posłanka Iwona Kozłowska. Pracowita i nie toleruje chamstwa”), za rok 2013 Tomasz Puławski i Łukasz Schreiber  („Tomasz Puławski i Łukasz Schreiber. Politycy z przyszłością”), za rok 2016  Bartosz Kownacki, Paweł Skutecki i Jarosław Wenderlich („Politycy roku 2016: Kownacki, Skutecki, Wenderlich”).  W pozostałych latach nie udało się wskazać wyróżniającego się polityka w naszym mieście.